A trzy lata temu sam kupowałem i remontowałem własne. Coś w tym musi być, że jesienią ludzie rzucają się na mieszkania niczym pijak na wódkę. Wiadomo, że każdy taką decyzję planuje i dojrzewa do niej, ale jakoś tak się dziwnie składa, że jej finał następuje jesienią albo przeciąga się do zimy.
A może nie ma się co dziwić? Jesień sprzyja chorobom, depresjom i ogólnie złemu samopoczuciu, więc podświadomie szukamy czegoś, co nas na ten smutny okres mocno zaangażuje. Poza tym zimne pory roku raczej nie zachęcają do codziennych spacerów i człowiek chętniej posiedzi w domu. Tym bardziej, jeśli właśnie go kupił.
Ale wracając do rozmów ze znajomymi, uderzająca jest ich niewiedza w temacie zakupu mieszkania. O ile rynek pierwotny wymaga wiedzy bardziej prawniczej niż remontowo-budowlanej, to przy kupnie mieszkania "używanego" wystarczy trochę logiki plus jakiś dobry znajomy, co się zna. Takim Waszym doradcą powinien być też pośrednik, ale obojętnie jaki by nie był dla Was miły i kochany, to najbardziej zależy mu na prowizji, czyli Waszych pieniądzach. I ostatnią rzeczą, jaką dla Was zrobi, będzie negocjowanie ceny ze sprzedającym. No chyba, że oboje sztucznie ją zawyżą, co by potem bez wyrzutów sumienia i z uśmiechem na twarzy zaproponować "rewelacyjne" warunki.
Teraz jestem mądry, bo mam to za sobą. Ale trzy lata temu też byłem głupi. Do tego logiczne myślenie w sytuacji, gdy mieszkanie Wam się podoba, a właściciel wciska Wam, że ma dziś jeszcze dwudziestu oglądających, nie należy do najłatwiejszych czynności. Ja już przez to przebrnąłem i chcę się tym teraz z Wami podzielić. Wiem, że ludziom trudno jest uczyć się na czyichś błędach i słuchać złotych porad, bo to im się od razu źle kojarzy - z kazaniem w kościele, z dzieciństwem, kiedy to mamusia "dobrze" nam radziła, już nie wspominając o teściowej. Ale to nie rady tylko sugestie.
Weźcie sobie z tego, co chcecie. Być może komuś to pomoże, być może jeden z poniższych pretekstów przyczyni się do znacznego obniżenia ceny Waszego nowego domu. Nie są to odkrywcze metody, ale dla kogoś, kto musi w 15 minut powiedzieć "biorę" lub nie, bo za drzwiami czeka tabun chętnych, mogą okazać się bardzo cenne.
Oto 13 argumentów, o których z pewnością milczeć będą pośrednicy, właściciele, ich rodziny, sąsiedzi (chyba, że się nie lubią) i zwierzęta. 13 pretekstów do "zjechania" z ceny w sytuacji, kiedy wszyscy grają przeciwko Wam i próbują ukryć to, co niewygodne.
1. Zwróćcie uwagę na klatkę schodową. Mieszkanie może być śliczne, cudne, świeżo wyremontowane, dizajnersko umeblowane, z widokiem na park i jezioro, ale jeśli klatka jest w opłakanym stanie, to negocjujcie. Będziecie sprowadzać znajomych, rodzinę, kochanków. Co z tego, że macie odwalone mieszkanie, kiedy wstyd Wam będzie gościa przez klatkę przeprowadzić.
Poza tym, jej stan często odzwierciedla stan i podejście zarządcy tego miejsca (czyli np. spółdzielni) lub też wskazuje na sąsiadów, którym nie przeszkadza, że ich domowe zwierzątka oddają mocz na klatkę.
2. Zwykle mieszkania do remontu już mają obniżoną cenę, ale co Wam szkodzi pomarudzić i powzdychać, że okna są do wymiany, parkiet do cyklinowania, a ściany są krzywe i wymagają gładzenia? Zawsze można ugrać jeszcze większą promocję, a poza tym jaką macie pewność, że to już wszystko, co trzeba w mieszkaniu zrobić?
3. No właśnie. Przecież skąd macie wiedzieć, co siedzi w ścianach, suficie i podłodze? Po latach kable elektryczne mogą być już na tyle sfatygowane, że włączenie za jednym razem Waszej nowiutkiej pralki i lodówki spowoduje spięcie i już pierwszego dnia trzeba będzie wołać elektryka i serwis. Koszty.
Sufit może pękać, przeciekać, a w rogu może właśnie pan właściciel zamalował grzyba. Podłoga może skrzypieć i być dziurawa. Koszty.
Jasne, że nie ma co wyjeżdżać na wstępie z takimi podejrzeniami, ale jeśli nie mamy pod ręką fachowca, to każdą, nawet najdrobniejszą rysę trzeba samemu dokładnie prześwietlić i żądać wyjaśnień.
Dobrym patentem jest prośba o "naprawdę bardzo szczerą odpowiedź", co w mieszkaniu jest do naprawy, do remontu, bla bla bla, bo bardzo nie chcemy być zaskoczeni, jesteśmy biedni, mamy ograniczony budżet etc. Taki zabieg często wystarcza, żeby zobaczyć czy właściciel jest z nami szczery, czy chce nami zakręcić, bo widać to po jego zachowaniu - całym swoim ciałem pokazuje, jaką walkę sam ze sobą właśnie toczy: mówić o trupie pod podłogą czy przemilczeć?







11. Papiery. Wszystkie flepy i świstki poświadczające, że ten oto pan jest właścicielem mieszkania, że nie jest niczym obciążone, zajęte przez komornika, nie ma na nim żadnej służebności, że nie zalega z czynszem za ostatnie 10 lat. Plan mieszkania i wiele innych ważnych dokumentów. Jeśli czegoś brakuje i jest wielce prawdopodobne, że się nie znajdzie, to nawet nie zaczynajcie negocjacji. Bo za 3 miesiące przyjdzie do Was pismo, że jako nowi właściciele zalegacie 100 tysięcy złotych z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu.
12. Łazienka to drogi biznes, więc jeśli fugi między kafelkami są czarne, a w wannie, w klozecie i w umywalce macie rdzawo-brązowe smugi, koło okna zamieszkał grzyb i w ogóle śmierdzi moczem starego dziada, to tym lepiej dla Was i dla Waszych negocjacji.
A co, jeśli łazienka wygląda na czystą, zadbaną i nawet względnie ładny zapach stamtąd dochodzi? Pytajcie, kiedy była remontowana i żądajcie paragonów zakupu płytek, rurek, kabiny prysznicowej i wszystkiego, co tylko Wam do głowy przyjdzie. Bo ładnie wyglądająca łazienka, ale zrobiona 10 lat temu oznacza, że mogą się tam zalęgnąć jakieś robale - pod zabudowaną wanną, prysznicem, w szafkach, pod podłogą i kiedyś mogą chcieć stamtąd wyjść. W wilgotnych warunkach mają ułatwione zadanie. Ale kosztowny remont załatwi sprawę.
Trochę naciągany, ale niestandardowy pretekst, który może właściciela bardzo zaskoczyć i jest szansa, że będąc w lekkim szoku obniży Wam cenę.
13. Nie zawsze jedynym sukcesem, jaki możecie osiągnąć jest niższa cena. Jeśli Wy macie twarde argumenty, a właściciel mimo to nie chce spuścić z ceny, macie 2 wyjścia. Możecie olać sprawę, obrazić się i wyjść albo próbować uzyskać coś w zamian. Część rzeczy sprzedający zazwyczaj chce wziąć ze sobą do swojego nowego domu, np. pralkę. Umówcie się, że OK - cena zostaje, ale pan dorzucasz tę pralkę i ona tu zostaje. Takim sposobem też można się dogadać i w sumie obie strony powinny być zadowolone - Wy, bo macie gdzie prać i nie musicie jeździć po marketach i pan były już właściciel, bo kupi sobie nową, na gwarancji.
Ja nie zastosowałem nawet "mniejszej połowy" tych wszystkich pretekstów, bo nie musiałem albo nie wiedziałem, że mogę je zastosować. Głupi byłem, jak większość przed swoim "pierwszym razem".
A czy Was coś negatywnie zaskoczyło zaraz po podpisaniu umowy? Coś, po czym do dziś nie możecie spojrzeć w lustro, bo tak bardzo Wam wstyd żeście wcześniej tego nie dostrzegli? A może popisaliście się jakimś mistrzowskim zagraniem, po którym właściciel spuścił Wam połowę ceny? Piszcie, ktoś na pewno na tym skorzysta.
Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!
To ja dam jeszcze 1 sposób: jak kupowałem mieszkanie to oczywiście oprócz mnie miał być tłum chętnych. Zależało nam na tym mieszkaniu ale bez przesady wiec wzieliśmy właścicielke na przetrzymanie, ona nie chciala zejsć z ceny to powiedzieliśmy że się zastanowimy. Ale zostawiłem jej mój numer telefonu jakby coś. Po 3 dniach ciszy zadzwoniła właścicielka, że spuści nam 10%. W końcu staneło na 15 :)
OdpowiedzUsuńRyzykownie, ale skutecznie. Bo nigdy nie wiadomo czy rzeczywiście za drzwiami czeka jeszcze 20 konkurentów czy żaden. Pochwalić ;)
UsuńA ja zastanawiam się nad inną sprawą – DLACZEGO młodzi ludzie wbili sobie do głów, że koniecznie muszą mieć od razu swoje własne mieszkanie?
OdpowiedzUsuńKiedyś kolejność zdarzeń była taka, że najpierw się zarabiało i odkładało, a dopiero potem następowały zakupy. Oczywiście możliwości zarabiania były zupełnie inne niż dziś, ale i tak nie brakowało ludzi, którzy mieli pomysły odbiegające od szarej rutyny i determinację do ich realizacji. Moim zdaniem inteligencja, otwarty umysł i przede wszystkim pracowitość to zazwyczaj najlepsza recepta na sukces, niezależnie od systemu.
A dziś każdy chce mieć wszystko natychmiast, bez analizy, pomyślunku, no i najlepiej bez jakiegokolwiek wysiłku. Liczy się jedynie wygoda tu i teraz, a potem – jakoś to będzie.
Dobrym przykładem takiego myślenia jest narodowa tragedia pod tytułem Amber Gold. Szanowni klienci tej instytucji padli ofiarą własnej naiwności, głupoty, pazerności i lenistwa. A wystarczyło przecież zrobić choćby minimalny research na stronach KNF czy przeprowadzić prosty rachunek ekonomiczny. Ale nie, bo to przecież wymaga myślenia i pracy, no i jest poniżej naszej polskiej godności. Tyle, że ta godność jest – podobnie jak większość rzeczy w Polsce – na kredyt.
W bogatej Szwajcarii młodzi ludzie unikają kredytów jak ognia, a mieszkańcy miast żyją najczęściej w mieszkaniach komunalnych albo wynajmowanych. Dlaczego? Bo tam rozumie się dokładnie rolę banków w gospodarce oraz ich komercyjny charakter, z którego wynika naturalna i zdrowa potrzeba zarabiania na klientach. Bank nie jest dobrym wujkiem, tylko (by rzec nazwać może trochę niesprawiedliwie, ale obrazowo) krwiopijcą, żerującym na naszych życiowych sokach. Wiadomo, że czasem z różnych powodów trzeba sobie trochę tej krwi upuścić, ale kto przy zdrowych zmysłach oddaje całą swoją krew wampirowi na 30 lat, i to jeszcze z obietnicą, że w międzyczasie da mu niemal drugie tyle???
Hmm, może ta metafora nie jest zbytnio spójna, ale chyba oddaje w miarę wiernie to, co chcę powiedzieć.
Krótko – uważam, że wzięcie kredytu hipotecznego bez wkładu własnego minimum 50% to działanie całkowicie nieracjonalne, w większości przypadków podyktowane źle pojętą potrzebą manifestowania swojego „wysokiego” statusu społecznego, albo też po prostu jakimś owczym i bezrozumnym pędem.
Zamiast kupować na 30-letni kredyt mieszkanie 60 mkw, nieporównywalnie lepiej jest wynająć mieszkanie 40 mkw i skrupulatnie odkładać różnicę między odsetkami a kosztem najmu na konto oszczędnościowe. Korzyści: nie stajemy się własnością banku, możemy modyfikować nasze finansowe założenia adekwatnie do realnej sytuacji, zachowujemy racjonalną kolejność w konsumpcji, nie kręcimy sznura na szyję własną i (jak to często bywa) naszych dzieci, nie rozbijamy sobie rodziny ciągłym stresem o to, co będzie jak już skończy się „Rodzina na swoim”, a mąż straci pracę, itp., itd. Mógłbym tak długo, ale chyba wystarczy.
Obiegowa opinia, że lepiej płacić za swoje niż za cudze (najem), jest wymyśloną przez banki marketingową bzdurą, którą pseudointeligenci w rozmówkach przy kawce wykorzystują do usprawiedliwienia swojego wygodnictwa i indolencji. Myślę, że sensowniejszą wymówką dla kupna mieszkania na kredyt jest już bardziej ta jesienna chandra.
A swoją drogą to niesamowite, że przed tyloma niebezpieczeństwami tego świata można się ustrzec robiąc proste tabelki w excelu.
Pozdrawiam
To znak czasu i zmiana mentalności młodych Polaków, pewnie pod wpływem zachodniej, bardziej rozwiniętej cywilizacji. Ten proces chęci odseparowania się od rodziców i życiu na własny rachunek jest nie do zatrzymania. Choć znam też wielu moich rówieśników, którzy myślą w bardziej racjonalny sposób i zostają w domu rodzinnym tak długo, aż sami nie będą w stanie pociągnąć swojego życia. To jest kwestia priorytetów - wygodniej jest mieszkać samemu albo z własną już rodziną, ale trzeba się liczyć z większymi kosztami. Każdy wybór ma swoje powody, ale raczej nie stawiałbym na chęć podwyższania swojego statusu społecznego i lansowania się wśród kolegów. A nawet jeśli, to takich ludzi stać na taki luksus, bo mimo że kupują mieszkanie dla siebie, to nadal utrzymują ich bogaci rodzice.
UsuńCo do różnicy między kupnem a wynajmem, to ona w ostatnich latach bardzo się zaciera i koszty najmu wzrosły tak bardzo, że są już na porównywalnym poziomie w stosunku do raty kredytu. Mam doskonałe porównanie, bo ja i moje mieszkanie jesteśmy zakładnikami banku, a znajomi swoje M wynajmują. Za podobny metraż, w tej samej okolicy płacę tylko o 100 zł więcej. Poza tym własne mieszkanie, w przypadku złej sytuacji finansowej, zawsze można komuś właśnie wynająć i na jakiś czas wrócić do domu rodzinnego (o ile jest to możliwe). Dlatego nie zgodzę się, że jest to wymyślona przez banki bzdura. Banki oczywiście tylko na takiej opinii zyskują, ale wynajem mieszkania nigdy nie da ludziom stabilizacji, do której większość (mimo wszystko) dąży.
Oczywiście nie można łapać się oferty pierwszego lepszego banku, zawsze trzeba sprawdzić opinie i tu z pomocą przychodzi właśnie excel. Tylko ludzie jakoś dziwnie bardzo boją się go używać.
Konieczność odcięcia się od rodziców i zamieszkania osobno jest dla mnie poza dyskusją - to po prostu warunek konieczny dojrzałości. Trzeba to zrobić i tyle, pytanie tylko jak.
OdpowiedzUsuńOdnośnie zacierania się różnic między najmem a ratą kredytu - być może zależy to od okolicy, ale z moich wyliczeń wynika coś zupełnie innego. Być może porównuje Pan mieszkania o podobnej powierzchni albo standardzie, nie wiem. Zostawmy to, każdy może sobie zrobić taką kalkulację na własną rękę, do niczego innego nie zachęcam.
Co do nagłego pogorszenia się sytuacji finansowej - sądzę że w większości przypadków wyniknie ona właśnie z nierozumnie wziętego kredytu, więc argumentacja o zabezpieczeniu w postaci obciążonego hipoteką mieszkania jest jakby trochę bałamutna.
Poza tym z wynajmowanego mieszkania do domu rodzinnego też zawsze można wrócić, sięgając w razie prawdziwego dramatu po środki zaoszczędzone na zakup własnego M.
Od których na szczęście bankom wara.
No i naprawdę szkoda tych trzydziestu czy iluś najpiękniejszych lat życia! "Mieszkać" to jakby rozbudowana wersja "mieć", a czy nie lepiej w tym czasie jednak trochę bardziej "być"?
No ale to już jest temat na osobną dyskusję.
Pozdrawiam
W kwestii pogorszenia się sytuacji finansowej bardziej chodzi mi o utratę pracy czyli źródła dochodu a mniej o drogi kredyt. Bo nawet taki można udźwignąć, jeśli mamy stałe wpływy na konto. A żaden normalny bank w tych czasach nie da ludziom więcej niż wynika to z ich zdolności kredytowej. Zatem najgorszą opcją jest właśnie bezrobocie.
UsuńDo tego młodzi ludzie najczęściej nie mają oszczędności i dlatego decydują się na kredyt bez żadnego wkładu lub na wynajem. I w razie dramatu w obu przypadkach raczej nie będą mogli wykorzystać oszczędności bo ich po prostu nie mają. Pracodawcy tylko patrzą żeby dać minimalną krajową, a z tego trudno cokolwiek odłożyć. Stawiam więc na czasy jakie mamy, a nie na nieumiejętność zarządzania własnym budżetem.
Zgadzam się, że lepiej "być" niż "mieć". I choć sami chcielibyśmy móc zawsze o tym zdecydować, to często życie i konsekwencje tego, co robimy narzucają nam wybór.
Pozdrawiam
wow, jaka ożywiona i głęboka dyskusja. ja powiem tyle, że nareszcie ktoś napisał konkretnie i z jajem jak to wszystko wygląda na miejscu, kiedy staje sie oko w oko z właścicielem. ja juz jestem po wszystkim, ale moze moim znajomym sie przyda taki poradnik. pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPoradnik poradnikiem, ale w stresie człowiek zapomina o co chciał zapytać, a dodatkowo właściciel nam nie pomaga - pokazuje, zachwala, gada, opowiada historię swojego życia. Dlatego mieszkanie zawsze trzeba oglądać w co najmniej 2 osoby - jedna będzie słuchać, a druga trzeźwo myśleć.
UsuńProszę wybaczyć, ale moim zdaniem jeśli ktoś nie ma oszczędności, to po prostu oznacza, że nie stać go ani na mieszkanie, ani - tym bardziej - na kredyt.
OdpowiedzUsuńKredyt to pójście na szybką łatwiznę, najczęściej z hurra-optymistycznym założeniem, że "jakoś to będzie". A ja uważam, że będzie coraz gorzej, między innymi właśnie dlatego, że od kilkunastu lat cały świat żyje na radosny, bezrozumny kredyt.
Zresztą to już się dzieje - coraz więcej młodych Polaków nie jest w stanie spłacać swoich hipotecznych zobowiązań. To jeszcze nie jest pandemia, ale epidemia - z całą pewnością. Proszę trochę poczekać albo może po prostu wejrzeć trochę głębiej pod niby-zadowolone twarze znajomych. Ta wątpliwość co do słuszności podjętych decyzji pewnie już gdzieś tam jest. Przynajmniej u tych, których stać na refleksję. Ta fala dopiero wzbiera i w ciągu roku-dwóch wielu ludziom naprawdę przestanie być wesoło. Tym bardziej, że z pracą też będzie coraz gorzej.
Brakuje nam zdolności przewidywania i - przede wszystkim - cierpliwości. Wiara w stabilną pracę i założenie altruizmu pracodawcy to spadek po socjalizmie. Albo się robi coś samemu, ciężko haruje i po latach przy odrobinie szczęścia osiąga się sukces, albo się skrupulatnie ciuła z comiesięcznej wypłaty, modląc się, by ominęły nas kolejne cięcia kosztów. W tym drugim wypadku kredyt nie jest żadnym rozwiązaniem, a jedynie prostym sposobem, żeby wepchnąć człowieka wraz z całą rodziną w życiową tragedię.
Może zabrzmi to radykalnie, ale uważam, że ludzie którzy nie potrafią wziąć swojego losu we własne ręce, nie powinni brać kredytów.
Jasne - zgadzam się, że oszczędności powinny być głównym warunkiem podjęcia decyzji o kredycie. Powinny, ale nie muszą. Proszę zauważyć, ilu młodych ludzi, aby ułożyć sobie życie zawodowe (obojętnie czy na etacie w korporacji czy na własny rachunek) musi opuścić swoje rodzinne miejscowości, w których nie mają żadnych perspektyw na rozwój. Pewnie, że można pracować w sklepiku za rogiem, ale czy takie powinny być ambicje młodych ludzi? Jeśli chcą w życiu osiągnąć coś ponadto, muszą zaryzykować. Wynajem albo zakup mieszkania w większym mieście, obojętnie. Tak jak wcześniej pisałem - zakupione na kredyt mieszkanie można wynająć i zawsze wrócić w rodzinne strony, jeśli się nie uda. Czasem trzeba podjąć ryzyko, ale to jest bardzo trudna decyzja i wcale nie pójście na łatwiznę.
UsuńTak jak w biznesie - jak człowiek nie zainwestuje, to nie zyska. Dla wielu młodych ludzi takie nawet względne i być może chwilowe poczucie stabilności pozwoli skupić się na planowaniu swojego życia i kariery tak, żeby ten kredyt w przyszłości nie był dla nich aż takim ciężarem. A siedząc na garnuszku u rodziców w jakiejś małej wiosce ciężko będzie im osiągnąć cel (o ile nie jest nim dożywotnia pomoc w gospodarstwie) i wygenerować satysfakcjonujący poziom oszczędności.
"Wynajem albo zakup mieszkania w większym mieście, obojętnie" - właśnie co do tego się nie zgadzamy.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem to jest właśnie istota problemu i alternatywa, którą powinien rozważyć każdy człowiek wyprowadzający się z rodzinnego domu. A większość tego wyboru nie widzi, dostrzega jedynie opcję "kredyt". A naprawdę nie tędy droga.
Dlaczego - napisałem powyżej. Ze swojej strony zamykam wątek, pozdrawiam
Być może, gdyby większość ludzi wybierała wynajem, to banki złagodziłyby kryteria i wtedy kredyt nie byłby taki straszny. Z drugiej strony taka polityka obróciłaby się przeciwko bankom, bo wtedy jeszcze więcej osób chciałoby wziąć kredyt. I tak w kółko.
UsuńNie ma lepszego rozwiązania niż własny pieniądz wydany na własny dom. Problem jednak własnie w tym, że człowiek tego własnego pieniądza ma coraz mniej i często nie zależy to od niego samego. Kiedyś każdy mógł się na wszystkim dorobić. Teraz szanse mają w pierwszej kolejności ci, co mają znajomości i ci, co pieniądze już mają. Młodzi z głową do interesów zajmują dalsze miejsca w kolejce do bogactwa.
A co do samej alternatywy to najbardziej skłaniam się ku temu, że nie ma jedynego słusznego wyboru. Każde rozwiązanie w swoim czasie i dla różnych ludzi ma swoje wady i zalety. Student I roku nie uwiąże się kredytem na 30 lat w obcym mieście, za to dla rodziny z dzieckiem mieszkanie na "nieswoim" może być bardzo uciążliwe, bo właściciel może umowę z dnia na dzień wypowiedzieć.
Dziękuję za konstruktywną dyskusję, pozdrawiam.
Nie wydaje mi się, aby wynajem mieszkania był rozsądniejszą opcją od jego kupna.Raty kredytu naprawdę są porównywalne z opłatami za wynajem (a porównywać należy właśnie mieszkania podobne pod względem metrażu i standardu, inaczej nie ma to sensu!)i jakby na to nie patrzeć powoli bo powoli, ale stajemy się właścicielami. Wynajmując mieszkanie nigdy nie będziemy w stanie zaoszczędzić tyle, aby kiedyś kupić własne(zwłaszcza jeśli chcemy "być" a nie "mieć") - wiadomo siła nabywcza tego co trzymamy w skarpecie, a nawet w banku dziwnie szybko maleje. A wracając do rad dotyczących negocjacji ze sprzedającym mieszkanie, to zgadzam się w 100%. Jeśli on ma 20 chętnych na to cudowne lokum my zawsze możemy mieć 5 innych do obejrzenia, no nie?
OdpowiedzUsuńNo tak - w dużym uproszczeniu "być" często oznacza "wydawać kasę na przyjemności". Podróżujemy, fajnie się ubieramy, idziemy na imprezę albo realizujemy jakąś swoją pasję i świadomie decydujemy się na brak oszczędności. A wątpię, żeby ktokolwiek pod słowem "być" rozumiał pracę, odkładanie każdego grosza do skarpety i kompletny brak rozrywek.
UsuńWarto podejmować ryzyko, czy to z kredytem czy z założeniem rodziny. Kto kalkuluje i siedzi z nosem w kalkulatorze, ten niech sobie siedzi, a ja chcę żyć z dala od brzęczących teściów, nadgorliwych rodziców, koleżanek i kolegów w pokojach obok. Idzie za tym ten wstrętny kredyt, ale żeby skończyć studia też go potrzebowałam, Chciałabym nie mieć kredytów, mieć pieniądze, zdrowe dzieci i być zawsze piękna i młoda..no może piękna wystarczy ;-)
OdpowiedzUsuńI to jest właśnie to. Każdy chciałby żyć bez kredytów i zobowiązań, ale ona warunkują nam zmiany, które są każdemu potrzebne. Siedząc i czekając na lepsze albo tylko koncentrując się na pracy w celu zarobienia pieniędzy po to, żeby kiedyś było lepiej mogą nas wpędzić w poważne problemy... ze sobą. I to co pisałem wyżej - dla jednego szklanka jest do połowy pusta (kredyt to samo zło), a dla drugiego w połowie pełna (nie ryzykujesz, nie wygrywasz).
UsuńWynajem jest dobry, ale na krótką metę. Raz że właśnie mogą Ci wypowiedzieć umowę i masz 2 tygodnie na szukanie nowego, a dwa że o każdą pierdołę trzeba pytać właściciela, o każda dziurkę w ścianie. Sam bez zgody nic nie możesz zrobić. A jak się pralka zepsuje to trwa dochodzenie kto zawinił i kto ma pokryć koszty naprawy albo zakupu nowej. A jak się już wyprowadzasz z mieszkania to się módl, żeby właściciel nie znalazł nawet małej rysy na podłodze, której rzekomo wczesniej nie było i w takim razie potrąci ci z kaucji. To są autentyczne sytuacje! Dla studentów ok bo mają na to zwis, ale dalej to juz tylko własne M obojętnie za jaką cenę.
OdpowiedzUsuńJak ktoś ma już plan na organizację swojego życia, to użeranie się z właścicielem o każdą bzdurę nie ma sensu. Może nie jesteś niewolnikiem banku, ale czy to rekompensuje stres związany z brakiem pola manewru na wynajętym? Wątpię.
UsuńTo jeszcze tylko wkleję link do przykładowego wyliczenia: http://www.wykop.pl/ramka/330438/kredyt-czy-wynajem/
OdpowiedzUsuńAle oczywiście każdy ma prawo do swoich decyzji i priorytetów. Ryzyko jest ekscytujące, a kalkulator nudny - to pewne. Ale skoro w tym wszystkim na końcu chodzi o stabilizację, to może naprawdę warto robić to z głową.
Tabelka fajna, ale niestety trochę tendencyjna. Nie mieszkam w Warszawie i nie znam tamtejszych realiów, ale przeglądając serwisy ogłoszeniowe bez problemu można znaleźć 50-metrowe mieszkanie w nowym budownictwie za 300-400 tys. Minus negocjacje. A wydatek 2000 zł na wynajem - można takie znaleźć, ale w W-wie to minimum, średnio jest o kilkaset zł drożej.
UsuńSamo wyliczenie całkowitego kosztu kredytu też nie jest najszczęśliwsze, bo można znaleźć banki oferujące mniejszy procent i cała kwota może być mniejsza niż milion. Zatem gdybyśmy przyjęli jednak moje założenia (poparte wiedzą z Internetu) to koszty są porównywalne.
Ale zgadzamy się co do tego, że trzeba myśleć. I nie wybierać banku pod kątem aktora z reklamy.
No ale jak tu oprzeć się CHUCKOWI...
UsuńJak nie weźmiesz kredytu u Chucka... to Chuck weźmie Ciebie! heh ;-)
I to jest argument! :D
Usuń