7 lis 2012

WARSZAWA MA POWIŚLE, POZNAŃ MA NASTAWNIĘ

12
Kiedyś lubiłem bywać w kawiarniach. Ok - nadal lubię, ale kiedyś miałem na to czas. Studenckie czasy niestety nie wrócą, ale to nie powód, żeby stare dobre zwyczaje podzieliły los kilogramów kserowanej na studiach makulatury, która zakończyła swój żywot zakopana pod ziemią, w niszczarce albo w piecu. Nie przestanę lubić fajnych i klimaciarskich kafejek tylko dlatego, że magiczny wiek studenta i ulgi z nim związane bezpowrotnie minęły.

Jest w tym nawet coś ekscytującego, kiedy szukasz tej jednej wolnej chwili, żeby móc w spokoju usiąść tam, gdzie ci dobrze, a jeszcze cię słodko nakarmią i pobudzająco napoją.



Taki moment nadszedł dziś. Moja ekscytacja była tym większa, że za cel obrałem sobie otwartą zaledwie kilka dni temu Nastawnię PoC. To zupełnie nowa, położona w bardzo oryginalnym i jednocześnie malowniczym otoczeniu poznańska kawiarnia, a docelowo także galeria, kolejarska izba pamięci i punkt informacji kolejowej. Można ją dostrzec, przechodząc Mostem Teatralnym w stronę Starego Rynku (głowa w lewo, oczy lekko w dół) lub wracając tamtędy (wtedy na prawo patrz). A to widok z mostu:



Wzroku tak od razu nie przyciąga - ot jakiś czarny kontener z oknami doczepiony do jakiegoś zabytku. Ten zabytek to właśnie Nastawnia, czyli budynek z przeznaczeniem dla urządzeń do zdalnego sterowania ruchem kolejowym. W każdym razie połączenie blaszanego pudełka z ceglanym domkiem wygląda intrygująco. Ciekawe, jak jest w środku. Wchodzimy.



Jasno i przestronnie, można swobodnie oddychać. Na parterze, po obu stronach blaszane ściany kontenera zostały zastąpione szkłem (lub plastikiem, w każdym razie czymś przezroczystym) i to właśnie sprawia wrażenie sporej - jak na rzeczywisty rozmiar - przestrzeni. Dzięki tym przeszklonym ścianom mam też wybór czy wolę pogapić się beznamiętnie na przejeżdżające tuż pod oknem pociągi, czy poobserwować ludzi przechodzących przez zakopany w liściach park. A zimą zanosi się na atrakcje w postaci chmary dzieciaków zjeżdżających na różnych dziwnych przedmiotach po zaśnieżonej górce kilka metrów od okien kawiarni. Oczami wyobraźni widzę tam siebie - mokre i zziębnięte dziecko zjeżdża lub ucieka przed nalotem śnieżnych kulek, rodzic zza szyby cieplutkiej kafejki dogląda, odrywając czasem usta od kawy, a oczy od gazety. Boskooo.




Nad stylem, w jakim została urządzona Nastawnia nie ma co się za bardzo rozpisywać, bo jej wygląd najlepiej oddają zdjęcia (robione zwykłym smartfonem, więc cudów nie ma). Kontener to klimat bardziej stołówkowy, studencki - stoliki i krzesła ułożone są w trzech rzędach i sprzyjają nauce albo siedzeniu przy iPadzie. Piętro Nastawni to typowy układ i wystrój kawiarniany, genialny do relaksu, rozmyślań (mijające się pociągi bardzo w tym pomagają ;) i spotkań we dwoje.




Fajne jest to, że w Nastawni nie ma rzeczy niepotrzebnych, że została urządzona w sposób minimalistyczny i że zadbano o kontrast. Blacha kontenera vs. cegła zabytku, stoły i krzesła 'modern style' na dole vs. 'grandma style' na górze, szaro-betonowo-magazynowa podłoga vs. kolorowe pufy i poduszeczki, plazma LCD na ścianie vs. starodawne latarki sygnalizacyjne PKP. Ten pozorny misz-masz tworzy bardzo przyjazną atmosferę zarówno dla osób młodych, które dobrze wiedzą, że tak się teraz "nosi i urządza", jak i dla starszych, które cenią sobie wygodę mięciutkiej fioletowej poduszeczki i kolejarski klimat z czasów PRL.



A ceny? Też kontrastują. Bo tak dobrej, czarnej kawy za 5 zł w centrum miasta raczej nigdzie nie znajdziecie. Do tego w miejscu z extra widokiem na dwie różne rzeczywistości, położonym w najoryginalniejszej z możliwych okolicy. No to jeszcze parę danych z cennika, bo na pewno Was zachęcą:

- latte 6 zł (są trzy warstwy, w smaku dobre, ale bez rewelacji)
- herbata i woda 3 zł (ja dostałem za free :), sok 3zł
- szarlotka na ciepło z lodami albo brownie 6 zł, tiramisu 7 zł
- zupa 6 zł, pierogi ruskie 10 zł, carbonara 12 zł
- smażone śliwki zawijane z boczkiem 6 zł (jako ciekawostka, ale nie wiem jak smakują)





Czy Nastawnia ma jakieś minusy? Hm... Trochę irytowało mnie, kiedy podczas mojego półgodzinnego pobytu, obsługa co 5 minut doglądała mnie i mój stolik. Tak mi się przynajmniej wydawało. Siedzę sobie na samym końcu sali na górze, przodem do okna i torów kolejowych i kątem oka widzę, jak kelnerka człapie tych kilka metrów w moją stronę, żeby "coś" zobaczyć. Tak zupełnie bez słowa i tak parę razy. Dziwne.


Barmani to też nie starbucksowy poziom elokwencji i dialogu, ale tu liczę, że stali klienci zrobią swoje i bar będzie żył swoim życiem.


W każdym razie ani jedno, ani drugie zjawisko nie zmieni mojego nastawienia do Nastawni, która moim zdaniem ma szansę stać się czymś na kształt Warszawskiego Powiśla. Ma okazję być lokalem kultowym, odwiedzanym, modnym i rozpoznawalnym. Brakowało takiego miejsca w tym właśnie miejscu w Poznaniu. Brakowało miejsca, które łączyłoby prostą, zwyczajną gastronomię ze światem kultury i sztuki, ale również historię i tradycję z trendem i nowoczesnością. Pomysł jest jak najbardziej trafiony, wszystko tam gra jak należy, ale Nastawnia musi wykorzystać swój potencjał. Nie może pozostać tylko kawiarnią z kolejarskim zadęciem, bo szybciej niż myśli wyrośnie jej konkurencja na 2-gim peronie. Ale wierzę, że maszynista tego pociągu wie, jakim torem i jak szybko należy jechać.



Zachęcam Was do odwiedzenia i bywania w tym miejscu, bo ma klimat i produkuje dobre fluidy. A będzie jeszcze lepiej.

PS.
Powinienem jeszcze wspomnieć o autorach tego projektu - ludziach z Front Architects - którzy wykonali kawał dobrej roboty i to dzięki nim mogłem się trochę tym miejscem pozachwycać. Byle tak dalej Panowie, to może w końcu nas i nasze miasto gdzieś docenią. A nie ciągle ten Wrocław i Wrocław :)



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!
Czytaj dalej »

31 paź 2012

HALLOWEEN. MOŻE TAK SIĘ ZABAWICIE?

11
Właśnie zaczął się długi halloweenowy weekend. Część z Was zaczyna bawić się już dziś, kolejni dojdą jutro wieczorem, a przed nami jeszcze sobota. Jest coś takiego, że im człowiek starszy, tym mniej ma pomysłów na to, co robić z tytułu takich nadarzających się okazji. Nie żebym leciał na zbity pysk, aby Was z tej opresji ratować, ale mam dla Was parę podpowiedzi. Takie krótkie za, a nawet przeciw, żeby choć trochę poczuć klimat Halloween. Przeczytajcie, zanim będzie za późno.

1. Obojętnie czy wyjdziecie w ten weekend wieczorem z domu, czy nie, warto się zastanowić czy przypadkiem sąsiadka spod "czwórki" nie potrzebuje dodatkowej porcji adrenaliny. W końcu halloween to taka wigilia jutrzejszego święta. A przecież wszyscy bardzo lubimy i obchodzimy wigilię Bożego Narodzenia, więc dlaczego z tą wigilią miałoby być inaczej. Pamiętajcie tylko, żeby nie przesadzić, bo jak się Wam skończy cukier to przecież trzeba będzie od kogoś pożyczyć...

2. Nie jesteście amerykańskimi dziećmi, więc nie będzie Was bawić chodzenie z dynią na głowie i naciąganie sąsiadów na cukierki. Ale nadal w każdym z nas siedzi dziecko, więc... Jeśli gdzieś niedaleko jest jakaś parafia, to warto tam zapukać. W tym dniu czarna mafia oficjalnie tępi i uznaje wszystkich świętujących za satanistów, więc tym bardziej należy zrobić księdzu proboszczowi psikusa. Tylko jedna rada: nie proście o cukierki, bo i tak Wam nie dadzą. Są potrzebne na inne, młodsze niż Wy, okazje.

3. A może by tak jakiś horror obejrzeć? Nuda... Dziś już nie ma dobrych horrorów (choć przyznam, że ostatnio bardzo miło zaskoczyła mnie "Kronika opętania" - tak trzyma w napięciu, że następnego dnia miałem zakwasy). Ale zawsze przy okazji można spalić trochę kalorii - średnio 113, jak udowodnili ostatnio jacyś amerykańscy naukowcy. Czyli tyle, ile podczas 30-minutowego spaceru. A 113 kalorii to akurat tyle, co czekoladowy batonik.

4. Wydrylujcie dynię, włóżcie tam świeczkę i połóżcie na parapet. Wow, ale zabawa. A może coś takiego? Panowie - zaproście do siebie jakieś ładne koleżanki. Panie - znajdźcie sobie takich fajnych kolegów.

5. A kogo nagle olśniło i powróżyłby sobie z wosku? Przecież to tradycja! Proszę bardzo, też można. Ale pomyślcie od razu, co będziecie robić za miesiąc w Andrzejki, żeby nie powtarzać dwa razy tej samej imprezy.

6. To może zabawa w chowanego na cmentarzu? To jest dopiero klimat. Ale nie na teraz, bo przez najbliższych parę nocy wszystkie cmentarze w Polsce będą jasne jak za dnia i oświetlone bardziej niż centrum Nowego Jorku. Poza tym pełno wtedy bezczelnych dzieciaków, które tylko czekają na to, żeby zdradzić Waszą kryjówkę. I po zabawie.

7. Ewentualnie może być las i zabawa w podchody. Na ciemność narzekać nie będziecie, a i zabawa krótka z pewnością nie będzie. Przy dobrych wiatrach może się skończyć nawet następnego dnia rano, kiedy po nocnych poszukiwaniach w końcu znajdzie Was policja i okoliczni mieszkańcy. Boście się wszyscy pogubili.

8. Halloween to też chyba najlepsza okazja, żeby zorganizować sobie przebierane party. Albo pójść do kogoś na taką imprezę. Ale co to, masz problem za kogo się przebrać? Nie masz kostiumu albo nie wiesz czy będziesz wystarczająco straszny? Jest na to jedna, prosta rada: spójrz w lustro! Może będziesz mieć problem z głowy.

9. Zaproś znajomych, zgaście światło i zapalcie świeczkę, zasiądźcie w kółeczku, wszyscy po turecku, zgaście światło i zacznijcie sobie opowiadać przerażające historie... Stop! Ile Wy macie lat?


10. A co powiecie na zwykłą kolację, zwykły prysznic i najzwyklejszy w świecie sen? Ha, wszystkie wyżej wymienione pomysły są lepsze niż ten. No tak, ale można go sobie przecież trochę urozmaicić - zostawcie na noc uchylone drzwi do mieszkania. Są ochotnicy? :)



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!
Czytaj dalej »

26 paź 2012

NOWY STARY PRZEKRÓJ - CHRYSTUS CZY ZOMBIE?

4

Dziś będzie na spokojnie, bo wydarzyło się coś ważnego. Dla mnie i pewnie dla wielu z Was. Od ponad tygodnia w kioskach możemy kupić Przekrój w zupełnie nowej odsłonie. Cieszy mnie to niezmiernie, bo kiedyś byłem stałym czytelnikiem tego pisma, ale na przestrzeni ostatnich 3 lat zbadziewiło się ono niesamowicie. Pytanie tylko, czy jest to już zmartwychwstanie czy jednak  nadal mamy do czynienia z żywym trupem.

Na początek trochę historii - ale krótko. Stary, dobry Przekrój skończył się (dla mnie - blogera rocznik '85) wraz z odejściem Piotra Najsztuba jako red. nacz. Wtedy postanowiono zmienić profil pisma i mocno uderzyć w kulturę i sztukę, ale nie w tonie mainstreamowym, bez recenzji najnowszych batmanów i spidermanów, a w formie awangardowej i nastawionej na nowe wzorce, przystępnej dla czytelnika inteligentnego i zaangażowanego. Takich jednak okazało się zbyt mało i plan nie wypalił. Dodatkowo właściciel marki, pan Hajdarowicz, wprowadził opłaty za korzystanie z serwisu internetowego Przekrój, co skutecznie odrzuciło młodą klientelę, a ucieszyło Wprost, Newsweeka i całą resztę konkurencji.

Prawie rok temu przyszedł czas na kolejną zmianę tematyki. Tym razem dominować miały społeczeństwo i polityka, ta lewostronna. Założono, że społeczeństwo potrzebuje alternatywy dla RzePy i Uważam Rze (bo to ten sam wydawca), że skoro jest popyt na prawicowe poglądy, to będzie i na lewackie. Zrezygnowano z krzewienia kultury dla wybranych, a postawiono na kwestie społeczne i problemowe zabarwione lewicowym podejściem. To też się nie udało.

Od 2007 Przekrój stracił ponad połowę sprzedaży. Zmieniali się redaktorzy, dziennikarze, felietoniści. Tylko Raczkowski dzielnie się trzymał i trzyma do dziś, ale to klasa sama w sobie i jemu akurat te zmiany nie szkodzą.

Od zeszłego tygodnia Przekrój prowadzą Zuza Ziomecka i Marcin Prokop. I od razu widać zmiany. Na początek kolejny facelifiting, okładka to już nie jakieś rysowane tanim pisakiem bazgroły, a powrót do konwencji z czasów "najsztubowych", czyli zdjęcie głównej postaci (lub tematu) numeru. W środku mamy kolejne nowości - nowe działy nastawione na sprawy aktualne i życiowe. Gołym okiem widać, że nowi naczelni starają się przeciągnąć na swoją stronę czytelników młodych, których życie skupia się na notorycznym szukaniu pracy (dział "zawodówka"), życiu w otaczającej rzeczywistości ("grube sprawy"), nowinkach technicznych i tym, gdzie wyjść dziś wieczorem (dział "lifestyle" i czasem "tematy tygodnia").

Przekrój na nowo jest pisany językiem nowoczesnym, lekkim i przystępnym, a czasem wręcz blogerskim - takie mam odczucie. Przekrój analizuje i docieka (choć czasem zbyt powierzchownie), formułuje opinie i wnioski, kształtuje światopogląd głównie młodego, wielkomiejskiego człowieka. Jak każde medium trochę koloryzuje, nagina pewne fakty, część pomija (mimo wszystko ciężko jest uwolnić się od polityki - przeczytajcie tekst z pierwszego numeru o oZUSowaniu umów śmieciowych), ale na nowo zaczyna być wyraziste i zauważalne. 

Znajdziemy tam artykuły zupełnie autorskie, ale i te żywcem ściągnięte z internetu, o których świat wie już od kilku dobrych dni. Ale w końcu to tygodnik, więc nie wymagajmy zbyt wiele. Są małokontrowersyjne wywiady z kontrowersyjnymi osobowościami (narazie Masłowska i Mazurówna) i celne komentarze (Tymon i Maciej Nowak - ten od teatru). Dla ceniących analityczne podejście do tematu znajdą się tabelki, wykresy i grafy. Dzięki temu liczby nie zlewają się z tekstem i wygląda to przejrzyście, choć wielu na widok takiego podejścia rodem z pracy magisterskiej z pewnością zrobi się niedobrze.

Wprawdzie brakuje Przekrojowi pewnej spójności tematycznej, ale mam wrażenie, że naczelni pierwszymi numerami chcą trochę wybadać rynek i wsłuchać się w głos społeczeństwa, zatem dajmy im czas. Choć z drugiej strony im młodsze pokolenie, tym większa tolerancja dla wszechobecnego chaosu, więc może ta formuła jest po prostu trafna i zamierzona. W każdym razie widać, że "nowi" nie zamykają sobie żadnej drogi i nie obierają żadnego "słusznego" kierunku. A to już jest zmiana na lepsze.

Plusem obiektywnym jest na pewno fakt zwiększenia objętości Przekroju z 52 do 84 stron przy niezmienionej cenie (nadal 3,99). To zawsze działa. Sam kupiłem parę razy jakiś tygodnik tylko dlatego, że było dużo do przeczytania i bez względu na zawartość. Na podróż. Poczekajmy jednak, bo może to tylko promocja na parę numerów, a tak się już przecież zdarzało.
Obiektywny minus - za korektę tekstów. Każdy artykuł w numerze #1 to przynajmniej kilka literówek i dziwnych złączeń wyrazów, które połączone raczej nie powinny być. Państwo naczelni z pewnością byli zbyt zabiegani i zestresowani przed debiutem, żeby o takich detalach myśleć. Zatem póki co - tylko klaps. A firmie korygującej - dodatkowe szkolenie z ortografii.

Nowy Przekrój pełen jest młodych ludzi - młodych wiekiem, temperamentem lub osobowością: od naczelnych po bohaterów poszczególnych tekstów. W połączeniu z bardziej nowoczesną tematyką to bardzo duży atut i najwyższy czas na taką zmianę, bo pomoże przekonać ludzi nie tylko do częstszego szeleszczenia papierem, ale przyciągnie ich także przed ekrany laptopów i coraz popularniejszych przecież tabletów. A raczej nie wyobrażam sobie, żeby przemawiała do ludzi opcja czytania na iPadzie wspominek z historii czy odkrywania nowych wartości kulturalnych.

Przekrój przez ostatnie lata dostawał mocno po głowie od czytelników, ale nikt nie potrafił dostrzec, że to sygnał do zmian. Chciał iść pod prąd i wychować sobie czytelników - na zasadzie, że "to oni są dla mnie, a nie ja dla nich". Tak może sobie myśleć bloger, który poświęca jedynie swój (cenny, a jakże) czas, a nie poważne czasopismo z mnóstwem zobowiązań na karku - wobec swoich dziennikarzy i przede wszystkim czytelników. Ziomecka i Prokop dają nadzieję, że będzie lepiej. I już jest. Póki co tylko dlatego, że gorzej być nie może, ale liczę, że to się niedługo zmieni. 

Powodzenia!

PS.
Poniżej zamieszczam ten sam tekst, ale w innej, bardziej atrakcyjnej formie - wideo. Daje większe możliwości graficzne, a poza tym możecie zobaczyć, ile czasu zajmie Wam przeczytanie tekstu. Zobaczcie czy Wam też odpowiada takie rozwiązanie i dajcie znać.







Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!
Czytaj dalej »

12 paź 2012

BIEDRONKA W KINIE - GDZIEŚ TO JUŻ WIDZIAŁEM

4
Jestem ostatnio stałym czytelnikiem bloga jestKultura i jeden z ostatnich tekstów jego autora, Andrzeja, zafrapował mnie na tyle, że musiałem się do niego odnieść. Jako, że wypuścił posta składającego się głównie z pytań, poczułem się w obowiązku pomóc wyjaśnić jego wątpliwości.

Mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe, ale nie umieścił w stopce żadnej *gwiazdki, że pytania są retoryczne, więc czuję się usprawiedliwiony i nie podlegam karze. Choć po cichu liczę na to, że nie zgodzi się ze wszystkim, co tu napisałem i wejdzie ze mną w polemikę.

Tak dla porządku - krótki wstęp. Chodzi o to, że mają zamienić warszawskie kino Femina w Biedronkę i Andrzej zastanawia się, co poszło nie tak. Albo raczej: co można było zrobić lepiej. I zadaje pytania, na które starałem się odpowiedzieć najlepiej, jak potrafię :) No to jedziemy.

Dlaczego zatem:
- nie ma seansów po 23 dla ludzi, którzy chcą wcześniej posiedzieć w pubie?
Jak po jednym piwie to okej. Ale po 23 ludzie są już zazwyczaj po 3-4 browarkach i raczej nie mają w planie oglądania filmów. A nawet gdyby, to w 9 na 10 przypadków kończyłoby się to wybudzaniem klientów kina ze snu, co po wypiciu przez nich alkoholu jest dość trudne.
- przy kupieniu paru piw w okolicznym pubie nie dostaje się od barmana propozycji i zniżki na bilet na wieczorny seans?
Bo wypicie paru piw zajmuje trochę czasu i na wieczorny seans jest już za późno :)
- przy kupieniu bilety na wieczorny seans nie dostaje się od kasjera propozycji i zniżki na piwo w okolicznym pubie?
W sytuacji tego kina zniżki powinny obowiązywać przez cały tydzień od rana do wieczora, może wtedy by się coś ruszyło.
- nie ma seansów starych filmów, których taśmy pewnie gdzieś się walają a licencje wcale nie są takie drogie (wiem, bo chciałem Wam zorganizować niezły event, ale to może na przyszłe lato)
Bo na takie filmy nie ma popytu. Stare filmy ludzie obejrzeli dawno temu i to po klika razy. Poza tym - wiem, że to nie ten klimat, ale - jest internet, laptop, kanapa. Za darmo.
- nie ma tematycznych maratonów?
Bo ciężko konkurować z multipleksami, gdzie co chwilę organizowane są takie eventy.
- nie ma ŻADNYCH sensownych maratonów?
Może tu byłby ratunek - kina duże robią maratony, ale wszystkie na jedną kupę. Niszowe kina mogłyby wymyślić coś innego i sensownego. 
- nie ma ŻADNYCH inicjatyw pod konkretne grupy tematyczne – studentów, młode matki, zabiegane pary?
Bo ludzi to nie przyciąga. Nie interesują ich jednorazowe akcje. Gdybyś otworzył kino od początku zorientowane np. na studentów, to po chwili zyskałoby miano kultowego w tym kręgu i gra gitara.
- na przykład: nie ma sobotniego kina za pół ceny, jeśli przybiegnie się w stroju do biegania (movement: Biegamy do kina!)?
Pomysł ciekawy, ale mało jest ludzi odważnych na tyle, żeby chcieli się wyróżniać w tłumie tylko po to, żeby kupić bilet za 5 a nie 10 zł. BTW - ja bym chyba nie chciał siedzieć 2 h koło takiego biegacza :P
- na przykład: wieczorny seans w piątek TYLKO z podwójnymi biletami dla par, które mają zabiegane kalendarze?
Jak mają zabiegane kalendarze, to kino będzie dopiero którąś z kolei pozycją na liście. Zostaną w domu, żeby nacieszyć się sobą i pogadać, bo w tygodniu nie ma na to czasu, ewentualnie obejrzą film. Ale w domu. Przed kinem w kolejce ustawiamy też spotkania ze znajomymi, których notorycznie przecież zaniedbujemy. Może trzeba coś kupić, obskoczyć jakieś sklepy i galerie, bo nie ma na to czasu w tygodniu? To kwestia podejścia i zmiany priorytetów - przyjemności zamiast obowiązków. Im człowiek bardziej zalatany, tym trudniej to zmienić.
- nie ma aktywnego, angażującego fejsa?
Bo to wymaga znajomości środowiska internetowego, social mediów, marketingu i wielu innych kwestii, o których w takich miejscach nie mają pojęcia. I przede wszystkim czasu, żeby zbudować zaangażowaną społeczność. Szeregowy pracownik kina tu nie pomoże, a żeby kogoś do tej roboty zatrudnić to trzeba mu potem zapłacić.
- nie ma aktywnego i angażującego newslettera?
Bo trzeba mieć bazę adresów, a skąd takie kino ma ją niby mieć?
- nie ma na stałe wynajętego grafika i umowy z wydawcami, że Kino Femina ma prawo do reklamowania filmów własnymi, oldschoolowymi plakatami?
Najpierw musieliby mieć na stanie jakiegoś marketingowca, PR-owca, który by im coś takiego wymyślił. Potem dopiero grafik i cała reszta.
- nie ma znajdywania biletów na mieście?
O tym nie słyszałem, ciekawe wyjście. Ale odpowiedź - patrz wyżej.
- nie ma dealu z okolicznymi liceami, że najlepsi uczniowie z klas humanistycznych dostają nagrody w postaci biletu?
A dlaczego tylko humanistycznych? Albo jakichkolwiek innych, nieważne. Ludzie nie lubią jak się ich szufladkuje, segreguje w jakiś sposób i pokazuje kto jest wygranym, a kto przegrał. Bilety dla wszystkich dziobaków :)
- nie ma bundli typu “kup 5 biletów, 1 gratis”?
Jednorazowo czy w ciągu roku? W sumie obojętne, bo wg mnie na ludzi już dawno przestały działać takie promocje. Od kina (szczególnie tego niszowego) chyba oczekujemy czegoś więcej, czegoś bardziej oryginalnego, świeżego, czegoś, co przykuje nasz wzrok bardziej niż promocja rodem z supermarketu.
- nie ma Środowego Kina Akcji albo Poniedziałkowych Potworności?
Bo to działa tylko na krótką metę, o ile w ogóle. Mogę być fanem komedii, ale nie każda komedia musi mi się podobać. Wystarczy, że kino puści 2-3 razy coś, co do mnie nie trafia i niestety, nie będę już zainteresowany.  
- nie ma setek innych rzeczy i działań, skoro wymyśliłem te kilka najprostszych i pewnie marnych dosłownie w pięć minut?
Tak do końca marne nie są :) Jakby je połączyć z ludźmi, którzy mają pasję, którym się chce i wiedzą, jak trafić do dzisiejszej społeczności to można by niejedno kino wyprowadzić z zapaści. Bo Femina to jakiś relikt przeszłości, podobnie jak wiele innych tego typu miejsc w Polsce, gdzie myśli się i działa jak w PRL. Nie ma wizji - nie ma przyszłości. 
Czemu nie ma czegokolwiek poza nudnym, przestarzałym kinem, w którym zawsze 1/2 sal jest zamknięta na głucho?
Jak wyżej. Nie masz wyobraźni, to zawsze będziesz stał w tym samym miejscu. Ba, musisz ogarniać chociaż to, co się wokół dzieje. Od ponad 20 lat przecież to firma walczy o klienta, a nie odwrotnie. A właściciele tych miejsc (bo czasem ciężko nazwać je kinami) zatrzymali się na tamtej epoce - bez internetu, multipleksów i innych “nowoczesnych” wypełniaczy czasu.

Koniec. Oczywiście nie chodziło o to, żeby dać odpowiedź i zamknąć temat. Dlatego odpowiedzi są, jakie są. Czyli pewnie marne ;) Ale za to otwarte i do zmiażdżenia, gdyby ktoś chciał. Zresztą, ja nikogo i niczego tu nie bronię. Bardziej starałem się pokazać tok rozumowania i mentalność ludzi odpowiedzialnych za stan, w jakim znajdują się takie miejsca, niż punkt po punkcie odpowiadać na "zadawane" pytania. Liczę, że ktoś się jednak ze mną nie zgodzi i będzie pole do dyskusji.

* * *

W Poznaniu kilka lat temu zamknęli kultowe kino Wilda i wprowadziła się tam właśnie Biedronka (zdjęcie). Nie słyszałem, żeby ktoś narzekał i przykuwał się łańcuchami do poręczy. Po prostu taka forma kultury, w takim miejscu i z takimi pomysłami (a raczej ich brakiem) zwyczajnie uległa samospaleniu. Nikt nie zadbał o to, aby Wildę nie tylko postawić na nogi, ale od nowa nauczyć biegać i wystawić do wyścigu. Taka kolej rzeczy. A sentymentów z młodości mamy na tyle dużo, że jeden mniej nie robi wielkiej różnicy.


Czytaj dalej »

20 wrz 2012

COLDPLAY OSTATNI RAZ W POLSCE? RELACJA

2

Tytuł jak z brukowca. Bo nikt nic takiego nie powiedział, nie podał takiej informacji do wiadomości. Nawet w wersji nieoficjalnej. Nie są to też ani moje wiarygodne źródła, ani przecieki nie wiadomo skąd. Plotki z pudelka też nie. Jeżeli wystarczą Wam moje odczucia i przeczucia, to przeczytajcie ten tekst.

Bo oto znów zagrali fantastycznie. Z polotem, z pomysłem, na luzie. I przede wszystkim profesjonalnie, bez żadnej ściemy robili to, co potrafią najlepiej. Stworzyli doskonałą oprawę muzyczną, wizualną, a 50 tysięcy opasek na nadgarstkach zebranej gawiedzi, mrugających w takt granych przez chłopaków utworów dało niepowtarzalny i niezapomniany efekt. Takiego koncertu Polska jeszcze nie widziała i być może długo już nie zobaczy. Czapki z głów panie i panowie, wczoraj chłopaki dali z siebie wszystko. Niemal...

Bo w tym wypadku "wszystko" oznacza tyle, ile można było z siebie dać grając koncerty bez przerwy, średnio co 3 dni od ponad pół roku. Pierwsza moja myśl, moment gdy wyszli na scenę: jak oni to ogarniają? Dzień w dzień to samo, doprowadzanie ludzi na całym świecie do ekscytacji, euforii, ekstazy i nie wiadomo czego jeszcze na "e". I chyba dostałem odpowiedź: scenariusz. Przy takim nawale pracy konieczny jest maksymalnie dopracowany plan. A przy tym brak miejsca na improwizację - niestety. Cholernie ich rozumiem - przy tak napiętym kalendarzu zajęć, chcąc utrzymać wysoki poziom wykonania i minimum niezbędnego luzu, wszystko musi być precyzyjnie wyreżyserowane. I jednocześnie cholernie nie rozumiem - rutyna prędzej czy później zabije każdego, a dziesiątki zagranych na jedną nutę i wypunktowanych do granic możliwości koncertów właśnie do tego prowadzi. Przykład? Z reguły, zawsze żywo reagująca na utwór "The Scientist" publika, tym razem - w moim odczuciu - była wyjątkowo cicha. Chris musiał się trochę postarać, żeby dociągnąć numer do końca, bo kilkadziesiąt tysięcy gardeł nie kwapiło się, aby go dokończyć. Tak, jak to było choćby na Openerze rok temu. I jakby tego było mało, na koniec tego kwasu usta Chrisa wykrzyczały do publiki spontaniczne "You're fuckin' amazing!"... Na Openerze było dokładnie to samo, w tym samym momencie. Tyle, że tam się nam należało. Tutaj nie.


Druga sprawa to kwestia bisów na koniec. Do zaobserwowania nie tylko u Coldplay, ale u wielu innych artystów. I znów - scenariusz scenariuszem, ale żeby wykonać dokładnie te same numery co w Gdyni? No dobra, plus jeszcze wcześniej akustyczny występ na środku stadionu, którego na festiwalu nie było, ale też nie było ku temu warunków. Mniejsza o to. Dla mnie to nie był bis - zespół miał to wkalkulowane w występ, w kontrakt i zagrał to, na co podpisał umowę. Biznesowo OK. Wizerunkowo fatalnie. Gromkie oklaski, błagalne gwizdy i wołania o jeszcze jedno wyjście na scenę wypadły jeszcze sztuczniej, niż to zwykle na koncertach bywa. Bo że wyjdą - to wiadomo. Ale że zagrają to samo i tak samo - tego już nikt nie mógł przewidzieć i ludzie, dla których był to drugi koncert liczyli na więcej. Lub chociaż inaczej. Trochę to tak, jakby chłopaki z Coldplay właśnie na Narodowym chcieli przypomnieć wszystkim zgromadzonym styl gry naszej reprezentacji piłkarskiej - bez elementu zaskoczenia. Bez choćby jednej piosenki, której nie byłoby w planie. A więc co poszło nie tak?

Być może nic, bo zespół standardowo w tej trasie koncertowej wykonuje 21 utworów i ani jednego więcej. I niby dlaczego miałby nas, Polaków potraktować lepiej. Ale być może brakowało jakiegoś impulsu i tu kilka słów muszę poświęcić nam, czyli publiczności. No cóż - oczekiwałem więcej. Nie od siebie, bo ja wybierając miejsce na płycie starałem się wspierać koncert jak tylko mogłem. I wiele innych osób też. Ale obok mnie ludzie czasem stali tak, jakby ich ktoś siłą na ten stadion z ulicy zaciągnął i przez półtorej godziny ze snajperki mierzył. Tragedia. Pod samą sceną zapewne się działo, ale im dalej, tym gorzej. Atmosferę rozmiękczała też sama specyfika koncertu stadionowego, bo połowa ludzi przesiedziała całą imprezę na krzesełkach i jedynym elementem ich interakcji z zespołem były opaski. I to, o czym już wcześniej pisałem - większość uczestników tego koncertu (bo ciężko ich nazwać fanami) nie zrywała sobie gardeł, kiedy zespół tego oczekiwał. Niestety, występy koncertowe w takich komfortowych warunkach mają to do siebie (w odróżnieniu od zabłoconych, śmierdzących toi-tojami festiwali), że często przyciągają ludzi przypadkowych, którym z całej dyskografii artysty podobają się ledwie trzy piosenki. I chcą przede wszystkim zobaczyć stadion, a na drugi dzień zdjęcia udostępnić na FB. Tyle ich interesuje koncert. Przynajmniej zespół na tym zarobił, ale chemii między nim a publiką było jak na lekarstwo. Puentą niech będzie obserwacja, że na Openerze chłopaki zakończyli swój koncert obietnicą kolejnego, za rok. Teraz tylko podziękowali.

A było tak pięknie.



Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf