21 maj 2013

GRAJCIE W GRY. MIEJSKIE GRY.

0
Nigdy wcześniej nie miałem okazji brać udziału w czymś takim. No dobra, okazja była ale gorzej z czasem. Dlatego, żebym mógł przeżyć swój pierwszy raz z grą miejską pojechałem aż do Wrocławia, gdzie chłopaki z Exploring Events w ramach akcji Pogaduchy Blogerów zorganizowali nam 4 godziny intensywnego fizyczno-intelektualnego wysiłku  ze zwiedzaniem miasta w tle.

Dla tych, co nie wiedzą - w dużym uproszczeniu gry miejskie polegają na osiągnięciu jakiegoś celu określonego w scenariuszu. Trochę jak w grach RPG, a planszą jest mniejsza lub większa część dowolnego miasta - im bardziej tłumna, tym lepiej bo trudniej. I też żeby nie było za prosto, po drodze do celu musicie pokazać jak bardzo jesteście sprawni manualnie i umysłowo, bo warunkiem zaliczenia etapu i przejścia do następnego jest rozwiązanie jakiejś zagadki albo wykonanie zadania. Bez tego o wygranej możecie zapomnieć.



A sama koncepcja naszej gry polegała na rozpoznaniu sprawcy porwania Andrzeja Tucholskiego - takiego tam znanego blogera i kradzieży jego laptopa. 8 podejrzanych osób, każdą trzeba było odnaleźć (starodawnym sposobem, czyli przy użyciu mapy), wykonać zadanie i zabić ją gradem pytań o całe zajście i pozostałe osoby - a nóż zacznie sypać i zagadka się rozwiąże. Niestety dla nas, ale z korzyścią dla zabawy, aktorzy perfekcyjnie odegrali swoje role, znali swoje historie i wprowadzali fałszywe tropy, co nas dodatkowo frustrowało (tak pozytywnie) i podsycało atmosferę udziału w klasycznym kryminale. Niestety zakazali nam grożenia bronią (długopisem też) i zdzierania ofiarom paznokci, więc ciężko było wydobyć jakąkolwiek istotną informację bez choćby lekkiej torturki. Ale bloger to stwór inteligentny i zbyt łatwe zadanie mogłoby go po prostu urazić :)


Ja uważam, że wygraliśmy bo cel został osiągnięty a porywacz odnaleziony. Tylko ten czas nam jakoś źle policzyli... :P

Taka gra miejska spełnia kilka całkiem pożytecznych funkcji:
- integruje cię z ludźmi, z którymi jesteś w grupie i z ludźmi których zagadujesz na ulicy
- poznajesz swoje ukryte zdolności i popisujesz się tymi, które znasz
- zwiedzasz miasto (w tempie sprinterskim, ale jednak)
- nie tracisz czasu na głupoty (czytaj: fejsbuki i temu podobne internety)
- rywalizujesz o zwycięstwo z innymi ekipami (poziom adrenaliny i endorfin sięga swojego apogeum)
- spalasz nadmiar wchłoniętych kalorii (więc zmniejsza ci się brzuch albo tyłek, zależy od płci)

W naszym przypadku dodatkowym atutem było też to, że mogliśmy tego wszystkiego doświadczyć za darmo. Normalnie taka impreza kosztuje, a swoją drogą to ktoś kiedyś wymyślił iście mistrzowski biznes - każą ci biegać po mieście i jeszcze im za to płacisz :) Ok, wiadomo że bezkosztowo to się nie odbywa, ale i tak najprostsze pomysły zawsze są najlepsze.

Zresztą same miasta też bawią się w organizację takich gier. Choćby w Poznaniu za chwilę rozpocznie się Let's play Poznań - międzynarodowy festiwal dla fanów gier miejskich. Z mojej strony to żadna reklama, po prostu mieszkam tutaj, cieszy mnie że coś się dzieje i dlaczego miałbym o tym nie wspomnieć. Tym bardziej, że dzięki grze we Wrocławiu poznałem to miasto bardziej niż kiedykolwiek i - poznaniacy nie bijcie, ale taka jest prawda - infrastrukturalnie, towarzysko i kulturalnie nasze miasto Hał-Hał przy WrocLove wypada blado. Także jeśli kiedyś gdziekolwiek się przeprowadzę, a nie będzie mnie stać na Barcelonę albo Reykjavik, to będzie to Wrocław.

///

Jeszcze krótko o samych Pogaduchach. Krótko, bo czuję niedosyt. Mało ludzi (sporo mniej niż ostatnim razem), brak mądro-gadających głów (co dla nie-mainstreamowych blogerów zawsze jest cennym doświadczeniem), brak Frugo które do nas nie dotarło, choć obiecało (masowy hejt podobno już poszedł, ale ja - w związku z moim ostatnim wpisem - hejtował nie będę, bo może nie zrobili tego specjalnie i naprawią to, co zepsuli).



Za to! Ci, co byli - dla was ogromne dzięki właśnie za to, że byliście. A byliście jak pogoda tego weekendu - zajebiści. Ilona - kupiłaś najlepszy Camembert z ziołami :) A propos - Tesco przeznaczyło na naszą 'skromną' imprezę 3 tysiaczki, dzięki czemu bloger w niedzielę rano mógł zjeść śniadanie, pograć w badmintona i wyżyć się na trampolinie. Bartek i Tomek - Wam dziękuję za organizację i przede wszystkim za pretekst do oderwania się od codzienności. Dlatego obojętnie co by się nie działo - na następnych Pogaduchach też jestem, możecie mnie odhaczyć ;)

I osobne podziękowania dla Dominiki z Dorigami za suchary, Krzyśka z Więcej Luzu za jeszcze więcej sucharów i Łukasza z Kryzysowo za Zakład Usług Piwnych. A Kasi z Zapętlone oprócz pięknego towarzystwa dziękuję za karimatę, kocyk i foty, które macie powyżej.





To wróćmy jeszcze do tej gry miejskiej - braliście kiedykolwiek udział? Piszcie, bo ciekawi mnie jak to wygląda w innych miastach.

Czytaj dalej »

6 maj 2013

GASTRONOMICZNA MAJÓWKA PO KOŁOBRZESKU

0
Nie żebym sobie postanowił przeżyć majówkę bez choćby kawałka grillowanej kiełbasy, ale tak wyszło. Pewnie nie mnie jednemu się nie powiodło, więc hipsterem nie jestem. Chyba byłbym bardziej, gdybym będąc nad morzem (a byłem) nie zjadł smażonej ryby. Co też mi się już zdarzało, ale jak człowiek głodny, dzieciaki głodne to nad samym morzem wybór dań obiadowych ogranicza się do loda/gofra albo właśnie ryby z frytkami.

Ryby, która pomimo że ją rybacy wyławiają z morza obok, kosztuje tyle, ile jakiś kalmar albo inny homar sprowadzony skądś tam. No nieważne, wiadomo jak jest - tubylcy muszą przez te 4 miechy zarobić na resztę miesięcy posuchy. Grunt, żeby za bardzo nie żałować wydanej kasy na nie wiadomo jak przechowywanego i smażonego dorszyka. I tu spotkała mnie pierwsza pozytywna - z tych gastronomicznych - niespodzianka. Ryba marki 'dorsz' była obłędna.

W snach bym nie podejrzewał, że przy głównym, nadmorskim bulwarze, w samym turystycznym centrum Kołobrzegu, w kompleksie przypominającym pasaż handlowy z poprzedniej epoki znajdę knajpę, w której przyrządzą mi rybę idealną. W miejscu, które bardziej przypomina McDonald'sa niż typową nadmorską smażalnię - sam wystrój plus typowa dla fast-foodu otwarta na widok publiczności kuchnia, spocona od naporu klientów obsługa i przy tej masie ludzi nadzwyczaj szybka wydawka. Kto by pomyślał, że w takim miejscu można tak dobrze zjeść? Bo to nie jest znana knajpa - działa dopiero od tego roku. I dlatego tym bardziej 'Barowi Turysta' przy Reymonta należy się piąteczka.



To było moje odkrycie, a teraz coś co ja i mieszkańcy osiedla na Wschodniej znają doskonale - bar mleczny przy Tarnowskiego vis a vis Biedronki. Nie ma nazwy, nie ma strony w necie, nawet mapy Google nie łapią tego lokalu. Ale on jest i panie kucharki naprawdę umieją i lubią tam gotować, bo każde danie jest warte swojej ceny. A nawet wyższej, ale w tą stronę negocjował nie będę. Tanio, smacznie, jak u mamy albo babci etc. I tak właśnie powinny się prowadzić bary mleczne - celowa rezygnacja z wygody i komfortu na rzecz jakości jedzenia to jest to, o co w tym biznesie chodzi. Piąteczka.



Polecam też miasta i miasteczka, w których odbywają się okazjonalne imprezy sportowe. W Kołobrzegu trwał akurat maraton i na mecie rozłożyło się kilka stanowisk z jedzeniem, które - jak się okazało - nie były przeznaczone jedynie dla maratończyków. Brał, kto chciał i za darmo :) Dzięki temu niecodziennemu jak na polskie warunki zjawisku, udało mi zjeść dwie pełne miski łososiowej po dygowsku! Początkowo myślałem, że rozlewają zwykłą grochówkę albo krupnik, żeby tanio było (bo dla tłumu). A tu proszę, trzecia już pozytywnie zaskakująca sytuacja - tym razem z zupą na bogato, bo w składzie były kawałki łososia (wcale niemałe i nie mało), papryka, pieczarki plus standardowo marchew i ziemniaczki. Pan nie chciał mi zdradzić tajemnicy przygotowania, bo to jakiś z-dziada-pradziada przepis. Ale! Zamysł jest, składniki są, internety chodzą więc możecie sobie taki rarytas zgotować sami. Smaku i tak wam nie opiszę, więc co to za różnica. Piąteczka mówi sama za siebie.



Ostatnią tu, a pierwszą w rzeczywistości gastronomiczną przygodą był burger w Gospodzie Podzamcze w Starym Drawsku. Też świeżutka knajpka, co widać po niewyblakłych jeszcze kolorach ścian budynku. Nie byłem wtedy jakoś przesadnie głodny, ale przetestowania burgera w pomorskim wydaniu nie mogłem sobie odmówić. 8 złotych szału nie robi i może nawet trochę odrzuca, ale musiałem się przekonać. I powiem wam... piąteczka! Lepszy, pełniejszy, smaczniejszy od tych w Poznaniu za 13 zł w najtańszej opcji. Ja wiem, że nie ma co porównywać cen z dużego miasta do tych na wioskach, ale jednak. Byłem mega zadowolony, z faktu skonsumowania prawdziwego burgera za nieduże pieniądze i za którego - tak jak wcześniej w barze mlecznym - mógłbym zapłacić spokojnie więcej i nie czułbym się wydymany. Jak będziecie przejeżdżać - MUST-GO-TO. A dodatkowym atutem Gospody jest jej położenie - 20m do jeziora, a na nim sunące jachty i łabędzie. Do tego plac zabaw na powietrzu i nie ma obaw, że dzieciaki pomrą z nudów patrząc na wasze burgery.




Do fotek dołączyłem mapki, co by łatwiej Wam było trafić. A że zbliża się sezon i Kołobrzeg co roku jest celem urlopowym masy ludzi, to jest spora szansa, że i Wy się w tej masie znajdziecie. Wtedy zajrzyjcie ponownie - notka będzie tu na Was czekać.




A jakie są Wasze majówkowe przeżycia gastronomiczne?

Czytaj dalej »

25 lut 2013

POGADUCHY RZĄDZĄ A RZECZYWISTOŚĆ ŚMIERDZI

0

Ciężko pozbierać myśli po Pogaduchach, bo tyle się działo, że kompletnie nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że nie spałem 28 godzin co jest moim nowym rekordem. Ale to chyba najlepiej świadczy o tym, że było zajebiście i niekoniecznie chciało się stamtąd wracać, mimo że pogoda we Wrocku była chyba najgorsza w całej Polsce.

No fakt, buty rzeczywiście trochę mi przemokły, ale momentalnie po przekroczeniu progu Nowych Horyzontów jakby obeschły. I dobrze, bo za chwilę miał się zacząć blogerowy performance, a nie chciałem sprawiać przykrości innym siedzącym obok ściągając buty po kilkugodzinnej przeprawie z Pzn do Wro. 

Właśnie, bo mimo że główną ideą pogaduch była integracja blogerów ze wszystkich stron świata, to zlot miał od początku bardzo uporządkowaną agendę, o którą trzeba było jednak trochę zawalczyć na FB. Ale się udało i za całą organizację spotkania wielkie dzięki należą się chłopakom ze Studium Przypadku, bo ogarnęli rekordową liczbę blogerów w jednym miejscu (poza BFG rzecz jasna) i zapewnili wszystko, czego roszczeniowemu blogerowi trzeba - zabawa, picie, żarcie i trochę wiedzy. Tylko jedno 'ale' - za mało takich eventów!


Dobra, schodzę na ziemię, czyli do sali kinowej bo tam była okazja posłuchać paru mądrych osób i obejrzeć też mądry film. 

To tak na szybko - zaczęli chłopaki z SP wygłaszając jakieś wstępne słowo, którego rzecz jasna nikt nie pamięta, ale trzeba się było całkiem zasłużenie polansować. Potem przyszła kolej na Martę Soję z agencji Lemon Sky, która swoją krótką prezką 'Bój się bloga' pokazała, czego firmy obawiają się przy współpracy z blogerami i jak taka kooperacja powinna wyglądać. Dalej na moment pojawił się Andrzej Tucholski i krótko zareklamował swój ostatni twór - Trendbooka Kultura 2013. Najwięcej czasu zabrała prezentacja Oli Stępień z projektu Miasto Moje A w Nim, która pomogła nam ogarnąć temat związany z zaśmiecaniem polskich miast reklamami i jak temu przeciwdziałać, żeby zadziałało. Potem nastała chwila na debatę blogerów: Maćka Budzicha, Michała Góreckiego (thx za koszulkę, trochę duża ale przypakuję), Kuby Prószyńskiego, Bartka Raka i Oli Stępień (sorry, że na końcu ale tak mi do konwencji pasowało). Sama debata była jakby przedłużeniem wystąpienia Oli i dyskusja traktowała właśnie o reklamowym chaosie online i offline. Nie wszyscy też widzieli, ale w trakcie debaty na sali spadł deszcz... papierowych żurawii od Dorigami jako zachęta do odwiedzenia ich fan pejdża. Oryginalnie, widziałem zachwyt pomysłem.


I przerwa. Na jedzenie (many thx for Jacob's Creek, Central Cafe & Food Care, było pysznie :), picie (FRUGO - lubię Cię), drugie picie (Wyborowa=Blogerowa) i spontan czyli zrobienie tego, czego się nie robi na co dzień - luźne gadki z innymi blogerami offline. A po przerwie pokaz filmu 'Sztuka reklamy' Douga Praya, super odprężający, mega pozytywny i motywujący do działania dokument. A jeszcze przed seansem każdy bloger znalazł pod swoim siedzeniem drobny gift od firm wspierających Pogaduchy (no ja akurat nie znalazłem i musiałem szukać po sali wolnego prezentu ;)

Wino dla elity. Czyli dla wszystkich.
Blogery rzucają się na jedzenie.
Blogery robią syf.
Blogery zrobiły syf i nie pozbierały. Każdy ma przecież osobistą sprzątaczkę :P
Brakło tylko białego...
To był szpinak, który powinno się podawać dzieciakom w przedszkolach. Najlepszy.
Integracja, networking, pitu pitu...
To samo, tylko z drugiej strony.
Kompania braci i sióstr blogowych. Tym drugim bratem byłem ja, ale ktoś musiał cyknąć fotę. Krzychu wyszedł niekorzystnie, ale sam jest sobie winien.
Po filmie nastał czas późno-wieczornego obiadu w Sphinxie z udziałem Dominiki (Dorigami), Krzyśka (Więcej Luzu), Daniela (Czasem widziane) i moim. Ale o tym miejscu musi być osobny wpis, bo przez pół godziny naszego pobytu tam na światło dzienne wypłynęło wiele dziwnych zachowań i przemyśleń ;)

Sfinks sfinksem, trzeba było czymś wypełnić brzuchy przed prawdziwą imprezą, która w klubie El Barrio odbywała się pod hasłem przewodnim 'no limits', czego namacalnym dowodem była dwójka 'tancerzy' prezentujących na parkiecie freestyle w dosłownym znaczeniu - jeden brał w tango wszystko co się ruszało i miało cycki, a drugi zadowalał się sam przy okazji skutecznie zabierając miejsce do tańczenia innym ;) Taki WroStyle, warto dla niego zostać na imprezie do rana. Poza tym klub świetny, kocham klimat imprezy w kamienicy wyglądającej na niedokończoną z parkietem przy barze i nie mogę ogarnąć, dlaczego tego jest tak mało. Idąc po piwo musisz przejść przez roztańczony tłum, który zaraża cię swoim entuzjazmem. Prosta i skuteczna logika, której nie rozumie większość właścicieli knajp w tym kraju.

Zagadka: dwóch panów na parkiecie to gwiazdy wieczoru, choć sami o tym pewnie nie wiedzą. Którzy to?
Ale kluczem do sukcesu imprezy był DJ (po prawo, za barem) - obłędny gość, obłędne spojrzenie, obłędne ruchy. Z naciskiem na 'błędne', bo na stówę miał tego wieczora pyszne palenie. Tyle, że kiedy mu go brakło potrafił rozwalić imprezę i rozhasaną gawiedź jednym smętnym kawałkiem. Ale jak tylko odpalał świeżutką bibułę wszystko wracało do normy.




Dominika i ja. A ponad 2-metrowy Kuba Caban stwierdził, że mam śmieszne okulary. No to mu zrispostowałem, że ma śmieszną brodę. Przybiliśmy sobie piątki. Blogery :)
Dla mnie i paru innych blogerów impreza skończyła się nad ranem i po komunikacie ze strony barmanki, że "zamykamy". Było jeszcze przed 6, ale spacer po rynku już raczej nie wchodził w grę i trzeba było zawlec tyłki się na dworzec. Udało się bez pudła mimo, że człowiek zmęczony, niedospany i nie do końca trzeźwy.

No extra było, a lepsze Pogaduchy mogłyby się odbyć jedynie latem w kinie pod gołym niebem. No bo co stoi na przeszkodzie, żeby sprosić blogerów do Wrocławia dwa razy w roku? Jedyne czego mi brakowało, o czym już napisałem Bloger Mamie i napiszę do chłopaków z SP, to brak jakiejś dedykowanej blogerom zabawy czy konkursu na miejscu w celach rzecz jasna integracyjnych. Może to kwestia logistyki, bo ciężko byłoby ogarnąć 300-osobą ekipę w jedno zadanie. No nic, do przemyślenia. A reszta na ogromny PLUS, oby tak dalej, bla bla i w ogóle do przodu. Nie zapomnę :)



Komu się podobało niech się wpisuje!

Czytaj dalej »

11 lut 2013

ISLANDZKI LAJFSTAJL - ODC. 4, OSTATNI

0

Pamięć ludzka jest niesforna i często zawodzi - dlatego cały ostatni tydzień poświęciłem Islandii. Do tej pory wszystko co tam widziałem i dotknąłem było tylko w mojej głowie i nie chciałem tego stracić. A trzymanie całego albumu na dysku albo w chmurze jest głupie, bo ukryte i na co dzień człowiek do tego nie zagląda. A blog to blog - Islandia właśnie stała się jego częścią i dzięki temu zawsze już będzie blisko.

I dziś nareszcie ostatni wpis z tej serii, bo ileż można wałkować jeden temat. Tak jak wam obiecałem dzisiaj będzie o stylu życia Islandczyków i atmosferze jaka tam panuje. Wybrałem 13 zjawisk widzianych oczami turysty, mieszkańca i najemnika, które najprościej i najlepiej opisują życie na Islandii i wśród Islandczyków. A i tak mam wrażenie, że o czymś zapomniałem...

1. Tam nie ma niezadowolonych ludzi, a przynajmniej ja na takich nie trafiłem. Nie znalazłem nikogo, kto na czole miałby napisane 'moje życie jest do dupy'. To nie Polska.

2. Młodzi ludzie po studiach idą pracować do marketów, sklepów odzieżowych, kawiarni i restauracji albo na budowę. Zatrudniają się nawet do sprzątania miasta i opróżniania kubłów na śmieci - widok ślicznych, młodych, blondwłosych, ubranych w jaskrawo-pomarańczowe uniformy Islandek jadących na śmieciarce: bezcenne. I całkiem sexy :)

3. Na Islandii szef szanuje swojego podwładnego, bo raz ze taka u nich mentalność i dwa że jak się taki pracownik poskarży na pracodawcę, to ten drugi ma przesrane. Państwo bardzo broni praw swoich obywateli, a skoro praca wypełnia większą część ludzkiego życia, to ludzie są tam szczęśliwi.

A to mój zakład pracy - akademik zamieniony w hotel na czas wakacji.
4. Wszyscy znają angielski, bez wyjątku. Nic w tym dziwnego, ale oni nie rozpoznają ludzi spoza wyspy i do wszystkich nawijają po islandzku. Nie mam wielce skandynawskiej urody, powiedziałbym raczej że typowo polską, ale tam chyba musiałbym być murzynem, żeby zastanowili się w jakim języku do mnie zagadać.

5. Co się pije? Islandczycy litrami piją kawę i Coca-colę, która jest najlepszą colą na świecie. To kwestia wody, z której jest produkowana - jest tak czysta, że wszystko co z niej powstaje smakuje lepiej niż gdziekolwiek indziej.


6. Islandzka kawa jest wybitna i to też zasługa ich wody. Tubylcy piją głównie czarną i mocną, bez żadnych zbędnych dodatków. A turyści jak chcą. Do tego ekspresy (ciśnieniowe, a jakże) stoją wszędzie, a tam gdzie musisz na cokolwiek czekać - banki, urzędy - kawa jest gratis. To samo na basenach. Podchodzisz, cyk, espresso, cyk i gotowe. Bardzo bardzo na tak!

7. Co do samej wody, to... śmierdzi. Puścisz wodę z kranu i zaraz kuchnię ogarnia aromat zgniłego jaja. To przez te źródła geotermalne. Kilka dni zajęło mi przyzwyczajenie się do tego zapachu, za to smak ta woda ma wyborny. Dlatego na Islandii pije się ją prosto z kranu. Można kupić butelkowaną, ale to strata kasy i trzeba utylizować butelki.

8. A propos butelek i puszek - system ich segregacji stoi na najwyższym poziomie. Mają tam kolorowe kubły, ale i tak wszyscy jeżdżą do skupów i sprzedają. Tygodniami zbierają plastik i aluminium, a potem wywożą hurtem na skup. U nas to symbol menelstwa, a tam styl i kultura życia.

9. A co się je? Tradycyjne menu to ryby (sławny gnijący rekin) i baranina (sławny barani łeb). W końcu ryby i owce są tam wszędzie. A z takich bardziej fast-foodowych zjawisk to szaszłyk z delfina, zupa z rekina, na deser owoce i warzywa (tam bary sałatkowe są tak popularne jak u nas kebaby), a między posiłkami pylsur - czyli po naszemu hot-dog. Islandczycy szczycą się tym, że pylsur to ich 'national food'. Bo ja wiem? To takie same hot-dogi jak w Ikei za złotówkę.

10. Kartą zapłacisz wszędzie, serio. Nawet w prostym, małym warzywniaku pani ma terminal. Gotówką też można, ale po co. Prawie wcale jej tam nie używałem, a po powrocie do Polski długo nie mogłem się przyzwyczaić do trzymania pieniędzy w portfelu.

11. Na Islandii dbają o to, żeby towarzystwa za bardzo nie rozpijać - stąd Vinbuddiny, czyli państwowe monopole z monopolem na alkohol. Ich największą zaletą jest to, że kupisz tam wszystko co chcesz i w każdych ilościach. A Islandczycy kochają piwo, szczególnie Vikinga - najlepiej małego 0,33. W smaku przypomina naszego Żywca.  Zresztą i Żywiec, i Tyskie też tam są - w dużych 0,5 dla Polaków :) Ale islandzki browar lepszy i to znów kwestia wody.


12. Islandczycy są liberalni, tolerancyjni i kochają imprezy. Nowocześni są po prostu. Integrują się, spotykają ze sobą, organizują happeningi, koncerty, tęczowe pochody gejów i lesbijek i tym tworzą cały klimat. A weekendy spędzają w domu tylko wtedy, kiedy po całonocnych balangach muszą się wyspać.

13. Na Islandii ludzie ubierają się modnie, odważnie, ale nie ekstrawagancko i ze smakiem. Nie zobaczycie 70-letniej babci w różowym lateksie (chyba, że na paradzie) ani 14-letniej zbuntowanej emo-nastolatki w skórze i glanach. Islandczycy są zdrowi na umyśle i mają gust - to trzeba im oddać. Kolorowy zestaw spodnie slim-fit, conversy, cardigan i grzywa na bok już wtedy był standardem. U nas w tym czasie królowała moda 'na szeroko' i w dżinsie. A latem sandały na skarpetki i w miasto. Pełna egzotyka.


Z tego co wypisałem teraz i w poprzednich częściach (TU, TU i TU) wychodzi na to, że Islandia to raj na ziemi, a u nas ciągle ściana płaczu. No cóż, skoro tak napisałem... to znaczy, że nie wszystko widziałem. Bo każda nacja i każdy kraj ma na sobie jakąś rysę, ale trzeba w tę kulturę wniknąć, żeby to dostrzec. A że moje życie na Islandii kręciło się wokół pracy, popołudniowych spacerów i podróży, to czasu na głębszą integrację zostawało niewiele. Z wierzchu wszystko wygląda pięknie, ale co ci Islandczycy chowają w środku?


- podobno nienawidzą Szwedów i Norwegów.
- podobno wierzą w elfy, trolle i krasnale.
- podobno faceci tam nie wiedzą, co to gra wstępna przed seksem. I dlatego Islandki rozglądają się za turystami.

Zasłyszane, nie sprawdzone. Następnym razem głębiej wejdę w temat ;)

Ok, spociłem się zachwalając Wam tą Islandię. Chciałbym tam wrócić, ale jeśli możecie polecić mi jakiś inny rejon świata, to nie krępujcie się. Wszystkie pomysły mile widziane!



Jak zawsze, w komentarzach.

Czytaj dalej »

9 lut 2013

ISLANDIA. KIEDYŚ TAM WRÓCĘ... #3

0

To już chyba ostatnia część podróży po Islandii, ale znów nie mogę być tego pewien. Przeglądam te fotki pierwszy raz od 4 lat i znajduję potem takie okazy, które po prostu muszą się tutaj znaleźć.

Zresztą właśnie mi się przypomniało, że powinienem też coś napisać o pracy tam, na wyspie. Bo to nie to samo co u nas, oj nie!

Ale dziś będą wybryki natury, które obiecałem w pierwszej notce (i się nie wywiązałem), potem w drugiej i tu już nie dam ciała.

GEJZERY

Na początek niech będą gejzery. W ogóle to taka ciekawostka, że znane i stosowane na całym świecie słowo 'gejzer' pochodzi od islandzkiego Geysir, czyli nazwy... gejzeru :)

Na ziemi występuje całe mnóstwo tego typu wodotrysków, ale nazwa pochodzi z Islandii i to już jest jakiś prestiż. Choć nie każdy o tym wie.



Nie mam najmniejszego pojęcia co to jest. Wygląda jak zatopiona w gorącym bagnie gliniana chata. Ale to chyba tylko moja wyobraźnia tak pracuje, bo to na pewno było co innego.



Zaraz tryśnie wrzątek. Uwaga... START! Oto Geysir.







Tu już opada. Wrażenie jest nie do opisania a całą grozę sytuacji potęguje jeszcze dźwięk wydobywający się z wnętrza ziemi - najpierw słychać szmery, ziemia trochę drga, za chwilę szmery zastępuje coraz mocniejsze bulgotanie aż w końcu słychać klasyczny, tyle że głośny dźwięk tryskającej wody - trochę jak taka miejska fontanna, ale głośniej i nagle.



Ech te turysty... gdzie tylko mogą, rzucają pieniądze. Ale samo wejście do podwodnej jaskini bardzo zachęca, żeby tam wejść. Tylko co potem?


WODOSPADY

No cóż, na Islandii wodospady to wodospady. W Polsce to... hmm... strumień wody spadający do wody. Nic nadzwyczajnego, przy islandzkich kaskadach Kamieńczyk to nędzarz.


To Gullfoss. Nie jest największy na Islandii, ale na pewno największy spośród tych, do których zwykły turysta może się dostać i jeszcze go dotknąć. Tam na tym cypelku widać ludzi, musicie się przyjrzeć. To pokazuje potęgę tego wodospadu, od którego i tak jest sporo większych.


Wygląda groźnie, ale na filmach ludzie spadają z takich wodospadów i żyją ;)








A tu Gullfoss latem i zimą. Mniej więcej to samo ujęcie. Zimową fotkę zrobił kolega, który był tam o tej porze.



Wodospad 'no name', jeden z setek takich tutaj. Ale w połączeniu ze scenerią chyba najpiękniejszy,  jaki w życiu widziałem.



Kolejny 'mały' islandzki wodospadzik. Lokalna popierdółka.



Marzeniem każdego dzieciaka od zawsze jest wejście za wodospad, bo na sto procent musi tam być ukryty skarb.



Sprawdziłem - ktoś zabrał. Było sporo turystów, więc to pewnie któryś z nich mnie ubiegł. Kiedy się z tym pogodziłem, zacząłem dostrzegać piękno tego miejsca. Gdyby się kogokolwiek zapytać, co takiego fajnego jest w 'byciu' za wodospadem, to podejrzewam że nikt na to pytanie nie odpowie. To jedno z tych miejsc, gdzie piękno się czuje a nie widzi.


FIORDY

Islandzkie fiordy to nie ten kaliber co norweskie. Na Islandii zbocza gór łagodnie schodzą do wody, nie ma tam stromych klifów i ciągnących się kilometrami kanałów, odgałęzień, woda z oceanu nie wchodzi tak głęboko w ląd jak właśnie w Norwegii. Ale dzięki temu widok islandzkich fiordów uspokaja człowieka, bo daje przestrzeń i nie skrywa żadnych tajemnic za rogiem.


Ta fotka powinna brać udział w World Press Photo i wygrać. Jest niesamowita. I idealna jako tapeta na pulpit w sytuacji, gdy macie na nim bałagan.



Ten sam teren, ale inne ujęcie. I pustki, wszędzie pustki. Błogooo.



Wyjście na ocean. No tak to wygląda z okna samochodu.


World Press Photo - 2. miejsce :)

WĄWOZY I WULKANY

Islandia leży na styku dwóch płyt tektonicznych i to widać. Kiedyś trzęsienia ziemi i ciągle jeszcze wybuchy wulkanów robią swoje i po swojemu kształtują teren. Dawno już nic aż tak dramatycznego się nie działo, ale to nie zmienia faktu, że Islandczycy żyją na tykającej bombie. Ale jak się tam jest, to się o tym nie myśli, bo po co. Jest tyle do obejrzenia!




Tu w Thingvellir przebiega granica między płytą euroazjatycką a północnoamerykańską. Kiedyś się zderzyły i powstał taki oto wąwóz. Od razu ze ścieżką i trawnikiem.



Eyjafjallajokull. To nie przypadkowy ciąg liter, ale nazwa wulkanu, tego powyżej. I dokładnie tego, który w 2010 roku nagle się obudził, wyrzygał i narobił na niebie sporo bałaganu. Od tamtego momentu każdy przeciętny Europejczyk wie, co to pył wulkaniczny i wakacje na lotnisku.



A to inny wulkan - Hekla. Najwyższy z tych nadal aktywnych, ale od 12 lat nie wybuchał. Zresztą ludzie tam są na tyle inteligentni, że nie budują się w tych okolicach i nie ma jako takiego zagrożenia śmierci od usmażenia się w magmie. Jak już wybuchnie, to najgorszym efektem jest ten właśnie pył wulkaniczny, który oblepia wszystko dookoła. A najciężej mają owce, bo są wszędzie.

LODOWCE



Nie wiem jak wam, ale mi to przypomina zajebiście wielką czachę - ni w kij, ni w oko nie pasującą do całej reszty, jakby rzeźbę wstawioną przez tubylców po to, żeby się do niej modlić. Ale to tylko moja teoria i pewnie bujna wyobraźnia.





To tam właśnie tak wygląda - lodowiec sięga do jakiegoś momentu i nagle się kończy. Bo to lodowiec, wieczna zmarzlina, a nie jakiś tam opad śniegu zimą. Raczej się cofa, bo jak klimat się ociepla to wszędzie.

No i lodowcowy hit, czyli bezpańskie skutery na środku lodowca. Były spięte jakimś łańcuchem, do tego żaden nie miał kluczyków i to znacznie utrudniało zagarnięcie ich. Następnym razem.



Mimo że nie wygląda, to jest krystalicznie czysta - bo wypływa prosto z lodowca. Ale i tak nie zachęca do kąpieli.


Jęzor lodowca, który właśnie się cofa. Widzicie jak spierdala?



Tam w oddali też widać jęzory. To w ogóle jest ciekawe zjawisko, kiedy o zmianach temperatury decyduje nie różnica wysokości a odległość. Normalnie w górach jest tak, że dopiero wchodząc wyżej czujesz spadającą temperaturę. A tam na Islandii możesz być cały czas na jednym poziomie i w miarę jak zbliżasz się do lodowca, odczuwasz coraz niższą temperaturę.




Vatnajokull, czyli największy islandzki lodowiec i drugi w Europie. 8300 km2. Nie do ogarnięcia.



Tu już jęzor próbuje wtoczyć się do oceanu i spływając do wody, zostawia po sobie masywne kry. Albo jak kto woli - mini góry lodowe, które potem wypływają z lądu na ocean i tworzą zagrożenie dla statków.


Tu możecie zobaczyć jak wygląda skala tego zjawiska. Nie wiem gdzie ten człowieczek tam płynie, ale bez sensu na pewno tego nie robi.

GORĄCE ŹRÓDEŁKA



Wspominałem wam już, że cała Islandia paruje. Ale są miejsca gdzie paruje bardziej - tak jak tutaj. Ziemia tam w niektórych miejscach wręcz parzy w stopy, a w powietrzu czuć głównie zapach siarki i zgniłych jaj.




Tam w środku tych otworów gotuje się błoto. Temperatura takiej zupy ma od 100 stopni w górę. I cały czas bulgocze.



A czy wy też widzicie w tym inspirację natury 'monster munch' - tymi chipsami? Inną teorią może być zbyt duża ilość trawy wypalona przez to źródełko ;)



Tak mniej więcej wyglądały nasze podróże po Islandii w ciągu tych 3 miesięcy. Na mapce może to wyglądać ubogo, ale obok wielu miejsc nie da się przejechać obojętnie i czasem co 5 minut trzeba było zjeżdżać z głównej trasy, bo jakaś inna rokowała lepiej. Poza tym myśmy tam pojechali pracować, a nie podróżować więc i tak udało nam się zaliczyć solidną wyprawę. Zresztą różnorodność zdjęć dobitnie pokazuje, że wartych uwagi miejsc była cała masa. A i tak widzieliśmy i dotknęliśmy może paru procent tego, co Islandia ma do zaoferowania.

Wiecie co, dobrze byłoby spiąć tą całą naszą islandzką przygodę jakąś fajną klamrą. Dlatego ostatnia 'Islandia' musi być o tym, jak się tam w ogóle żyje, pracuje i wypoczywa, co się je i co się pije. Wcześniej prawie w ogóle o tym nie pisałem, a przecież nasze kultury i style życia są tak odmienne, że nie mogę nie pokazać wam różnic na tym tle. Ostatnia islandzka notka musi być zatem bardziej lajfstajlowa i taka właśnie będzie (LINK).

A Wy w swoim życiu mieliście okazję 'dotknąć' jakiegoś ciekawego zjawiska w innym kraju?

Coś, czego na pewno u nas nie ma i być może nigdzie indziej na świecie? 




O tu, w komentarzach poproszę.

Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf