19 sie 2013

KAŻDY MA JAKIEGOŚ BZIKA, MAM I JA.

0

Tralala, ja mam takich siedem. A ta zbitka dwóch motywów dwóch bardzo znanych melodii akurat pasuje mi do sytuacji, w której każdy ma w życiu coś, co robi BO TAK. Dla zasady, bez żadnej nawet nielogicznej argumentacji, bo lubisz, bo chcesz, bo tak ci pasuje. Koniec rozmowy. A swojej motywacji nie rozumiesz nawet ty sam.

Zresztą ja też, ale łapię się na tym dopiero przy jakimś bliższym lub dalszym wyjeździe, gdzie mimo innych warunków, pewne sprawy muszą zawsze przybrać ten sam obrót, a rzeczy muszą wyglądać dokładnie tak, jak wyglądają na co dzień.

Akurat ja się mało czegokolwiek w życiu czepiam i nie należę do tych, którym brak czystych majtek w szufladzie burzy cały rytm dnia. Ot, wezmę wczorajsze. Poza tym nie jestem kobietą, żeby mi taki niefart popsuł humor. Życie, takie "problemy" to codzienność (kobiety mają to samo ze stanikami) i rodząc się, musisz być na to przygotowany.

Ale. Mimo, że ja jestem i bardzo ciężko mnie czymkolwiek wyprowadzić z równowagi, to są na tym świecie sytuacje, które jeśli się nie wydarzą (albo wydarzą), to z mocno wyluzowanego gościa zmieniam się nieprzyjemnego i nawet lekko chamowatego dziada, który musi.

1. Musi wypić poranną... no właśnie - herbatę. Nie wiem skąd się wzięło przekonanie, że tylko kawa da ci porannego kopa. Choćbym był nie wiadomo jak umierający, nie tknę kawy zanim nie wypiję całego kubka herbaty. I przy całej sympatii do osób, które mnie goszczą i mają okazję podać mi śniadanie do łóżka, wkurza mnie kiedy obok jajecznicy pojawia się kawa. No tak mam, nie trzeba mnie pytać, o to co zjem, ale o to czego się napiję - już tak.

2. No chyba, że na obiad wjeżdża np. wątróbka. Oh god, już sam zapach sprawia, że mój żołądek się napełnia, ale niestety nie tym, czym powinien. Próbowałem się przekonać... raz, drugi, trzeci. Za każdym razem szukałem jakiegoś plątającego się pod nogami zwierzęcia, żeby móc pokazać, jak bardzo uwielbiam wątróbkę. Nigdy więcej, przysięgam.

3. Tak jak nigdy nie zlecam osobom trzecim kupienia mi loda w McDonaldzie. Parę razy zdarzyło się, że dostałem nie to co chciałem, a ja biorę tylko DUŻE W POLEWIE TRUSKAWKOWEJ. Nie karmel i nie czekolada choćby nawet w promocji były. To chyba jedyny produkt, którego konkurencja nigdy nie zje i żadna "nowość" nigdy z nim nie wygra.

4. To tyle, jeśli chodzi o jedzenie, chociaż... mycie zębów też się z tym wiąże. Że wieczorem się to robi - jasna sprawa, ale nie wszyscy preferują zabawy szczoteczką z samego rana. Ja mogę się nie ogolić, mogę nie użyć antyperspirantu, mogę się rano nawet nie wysikać, ale zęby muszę umyć. I twarz wodą, najlepiej w temperaturze -15. To podstawa, bez tego mogę nawet nie myśleć, że dzień będzie udany. Bo nie będzie, serio.

5. Tak samo, jak dzień bez muzyki. Ale nie byle jakiej, tylko muzyki z konkretnej radiowej częstotliwości. Pisałem o tym jakiś czas temu przy okazji World Radio Day. Po prostu mix informacji, tych a nie innych radiowych głosów i właśnie takiej muzyki sprawia, że dzień może sobie trwać bez końca, a ja nie czuję pustki.

6. A na koniec dnia... Zimne piwko! Codziennie wjeżdża jedno. Po ciężkim dniu... i gorącym, i chłodnym, i ekscytującym, i nudnym... Nie ma znaczenia. To taki rytuał, dla mnie moment wyciszenia i skupienia się na swoich sprawach. Zastanawiałem się nawet ostatnio czy mógłbym zamienić piwo na cokolwiek innego, co też ma bąbelki. Ta myśl trwała jakieś 5 sekund, ale nie miała sensu, więc ją zakopałem. Po prostu ten moment (wieczór) i ten napój (piwo) najlepiej się ze sobą komponują, więc dlaczego miałbym ten szczęśliwy związek rozdzielać? Wolę się dołączyć i stworzyć trójkąt.

Nie ma tego dużo, bo ja nie lubię kiedy jakaś pierdoła staje się na tyle istotna, że wpływa na moje życie. Tych powyżej jest zaledwie kilka, ale powiem wam w sekrecie, że pisząc tę notkę, sam nie wiedziałem, co z tego wyjdzie. A wyszło, że moje fanaberie zaczynają się i kończą na gastronomii.

Aha, parówek bez keczupu też nie zjem. To po siódme.

Więcej grzechów nie pamiętam. Teraz Wasza kolej.


Czytaj dalej »

11 lut 2013

ISLANDZKI LAJFSTAJL - ODC. 4, OSTATNI

0

Pamięć ludzka jest niesforna i często zawodzi - dlatego cały ostatni tydzień poświęciłem Islandii. Do tej pory wszystko co tam widziałem i dotknąłem było tylko w mojej głowie i nie chciałem tego stracić. A trzymanie całego albumu na dysku albo w chmurze jest głupie, bo ukryte i na co dzień człowiek do tego nie zagląda. A blog to blog - Islandia właśnie stała się jego częścią i dzięki temu zawsze już będzie blisko.

I dziś nareszcie ostatni wpis z tej serii, bo ileż można wałkować jeden temat. Tak jak wam obiecałem dzisiaj będzie o stylu życia Islandczyków i atmosferze jaka tam panuje. Wybrałem 13 zjawisk widzianych oczami turysty, mieszkańca i najemnika, które najprościej i najlepiej opisują życie na Islandii i wśród Islandczyków. A i tak mam wrażenie, że o czymś zapomniałem...

1. Tam nie ma niezadowolonych ludzi, a przynajmniej ja na takich nie trafiłem. Nie znalazłem nikogo, kto na czole miałby napisane 'moje życie jest do dupy'. To nie Polska.

2. Młodzi ludzie po studiach idą pracować do marketów, sklepów odzieżowych, kawiarni i restauracji albo na budowę. Zatrudniają się nawet do sprzątania miasta i opróżniania kubłów na śmieci - widok ślicznych, młodych, blondwłosych, ubranych w jaskrawo-pomarańczowe uniformy Islandek jadących na śmieciarce: bezcenne. I całkiem sexy :)

3. Na Islandii szef szanuje swojego podwładnego, bo raz ze taka u nich mentalność i dwa że jak się taki pracownik poskarży na pracodawcę, to ten drugi ma przesrane. Państwo bardzo broni praw swoich obywateli, a skoro praca wypełnia większą część ludzkiego życia, to ludzie są tam szczęśliwi.

A to mój zakład pracy - akademik zamieniony w hotel na czas wakacji.
4. Wszyscy znają angielski, bez wyjątku. Nic w tym dziwnego, ale oni nie rozpoznają ludzi spoza wyspy i do wszystkich nawijają po islandzku. Nie mam wielce skandynawskiej urody, powiedziałbym raczej że typowo polską, ale tam chyba musiałbym być murzynem, żeby zastanowili się w jakim języku do mnie zagadać.

5. Co się pije? Islandczycy litrami piją kawę i Coca-colę, która jest najlepszą colą na świecie. To kwestia wody, z której jest produkowana - jest tak czysta, że wszystko co z niej powstaje smakuje lepiej niż gdziekolwiek indziej.


6. Islandzka kawa jest wybitna i to też zasługa ich wody. Tubylcy piją głównie czarną i mocną, bez żadnych zbędnych dodatków. A turyści jak chcą. Do tego ekspresy (ciśnieniowe, a jakże) stoją wszędzie, a tam gdzie musisz na cokolwiek czekać - banki, urzędy - kawa jest gratis. To samo na basenach. Podchodzisz, cyk, espresso, cyk i gotowe. Bardzo bardzo na tak!

7. Co do samej wody, to... śmierdzi. Puścisz wodę z kranu i zaraz kuchnię ogarnia aromat zgniłego jaja. To przez te źródła geotermalne. Kilka dni zajęło mi przyzwyczajenie się do tego zapachu, za to smak ta woda ma wyborny. Dlatego na Islandii pije się ją prosto z kranu. Można kupić butelkowaną, ale to strata kasy i trzeba utylizować butelki.

8. A propos butelek i puszek - system ich segregacji stoi na najwyższym poziomie. Mają tam kolorowe kubły, ale i tak wszyscy jeżdżą do skupów i sprzedają. Tygodniami zbierają plastik i aluminium, a potem wywożą hurtem na skup. U nas to symbol menelstwa, a tam styl i kultura życia.

9. A co się je? Tradycyjne menu to ryby (sławny gnijący rekin) i baranina (sławny barani łeb). W końcu ryby i owce są tam wszędzie. A z takich bardziej fast-foodowych zjawisk to szaszłyk z delfina, zupa z rekina, na deser owoce i warzywa (tam bary sałatkowe są tak popularne jak u nas kebaby), a między posiłkami pylsur - czyli po naszemu hot-dog. Islandczycy szczycą się tym, że pylsur to ich 'national food'. Bo ja wiem? To takie same hot-dogi jak w Ikei za złotówkę.

10. Kartą zapłacisz wszędzie, serio. Nawet w prostym, małym warzywniaku pani ma terminal. Gotówką też można, ale po co. Prawie wcale jej tam nie używałem, a po powrocie do Polski długo nie mogłem się przyzwyczaić do trzymania pieniędzy w portfelu.

11. Na Islandii dbają o to, żeby towarzystwa za bardzo nie rozpijać - stąd Vinbuddiny, czyli państwowe monopole z monopolem na alkohol. Ich największą zaletą jest to, że kupisz tam wszystko co chcesz i w każdych ilościach. A Islandczycy kochają piwo, szczególnie Vikinga - najlepiej małego 0,33. W smaku przypomina naszego Żywca.  Zresztą i Żywiec, i Tyskie też tam są - w dużych 0,5 dla Polaków :) Ale islandzki browar lepszy i to znów kwestia wody.


12. Islandczycy są liberalni, tolerancyjni i kochają imprezy. Nowocześni są po prostu. Integrują się, spotykają ze sobą, organizują happeningi, koncerty, tęczowe pochody gejów i lesbijek i tym tworzą cały klimat. A weekendy spędzają w domu tylko wtedy, kiedy po całonocnych balangach muszą się wyspać.

13. Na Islandii ludzie ubierają się modnie, odważnie, ale nie ekstrawagancko i ze smakiem. Nie zobaczycie 70-letniej babci w różowym lateksie (chyba, że na paradzie) ani 14-letniej zbuntowanej emo-nastolatki w skórze i glanach. Islandczycy są zdrowi na umyśle i mają gust - to trzeba im oddać. Kolorowy zestaw spodnie slim-fit, conversy, cardigan i grzywa na bok już wtedy był standardem. U nas w tym czasie królowała moda 'na szeroko' i w dżinsie. A latem sandały na skarpetki i w miasto. Pełna egzotyka.


Z tego co wypisałem teraz i w poprzednich częściach (TU, TU i TU) wychodzi na to, że Islandia to raj na ziemi, a u nas ciągle ściana płaczu. No cóż, skoro tak napisałem... to znaczy, że nie wszystko widziałem. Bo każda nacja i każdy kraj ma na sobie jakąś rysę, ale trzeba w tę kulturę wniknąć, żeby to dostrzec. A że moje życie na Islandii kręciło się wokół pracy, popołudniowych spacerów i podróży, to czasu na głębszą integrację zostawało niewiele. Z wierzchu wszystko wygląda pięknie, ale co ci Islandczycy chowają w środku?


- podobno nienawidzą Szwedów i Norwegów.
- podobno wierzą w elfy, trolle i krasnale.
- podobno faceci tam nie wiedzą, co to gra wstępna przed seksem. I dlatego Islandki rozglądają się za turystami.

Zasłyszane, nie sprawdzone. Następnym razem głębiej wejdę w temat ;)

Ok, spociłem się zachwalając Wam tą Islandię. Chciałbym tam wrócić, ale jeśli możecie polecić mi jakiś inny rejon świata, to nie krępujcie się. Wszystkie pomysły mile widziane!



Jak zawsze, w komentarzach.

Czytaj dalej »

10 sty 2013

6 MITÓW O PICIU KAWY KTÓRE TRZEBA OBALIĆ BO SĄ DURNE

0

- Ja nie piję, bo mi potem serducho wysiada.
- Mnie w ogóle nie pobudza, tylko zamula i spać mi się chce.
- A ja jestem w ciąży przecież!

Takie argumenty słyszę od niektórych moich znajomych, kiedy temat naszej rozmowy schodzi na picie kawy.

- A ty co, czarną pijesz? Ja bym umarła...
- Tyle słodzisz?! Ja tylko gorzką, nie chcę mieć cukrzycy.
- A ja tam wolę rozpuszczalną. Ach ten smak...

A to są ich komentarze, kiedy widzą co piję.


Uświadamianie ich już mi się znudziło, bo oni są niereformowalni, ale liczę że z wami można pogadać i przekonać, że większość zarzutów w temacie picia kawy to MITY. No to jedziemy.


MIT #1 - ALEŻ MI TĘTNO SKACZE!

Heloł, kawa nie powoduje nadciśnienia ani żadnej utraty czegoś takiego jak masa kostna. Nie dajcie sobie wmówić, to zwykły bełkot lekarski, kiedy lekarz nie umie ustalić diagnozy i najwygodniej mu zakazać picia kawy. Plus koniecznie Doppel Hertz. Naukowcy już dawno udowodnili, że tak nie jest. Tyle, że ludziom łatwiej się potem usprawiedliwiać - bo przecież lekarz kazał i czują się zwolnieni z używania własnych komórek mózgowych.


MIT #2 - MOJE CIAŁO SIĘ PSUJE

Wiąże się z pierwszym mitem, bo wbrew temu co twierdzą lekarze kawa ma przecież właściwości zdrowotne. Od dawna przecież wiadomo, że zmniejsza ryzyko raka i chorób serca, a ostatnio się dowiedziałem, że pomaga walczyć z różnymi alergiami, astmą i zmniejsza 'szanse' na kamienie w nerkach. Bo kofeina moczopędna jest.


MIT #3 - WYRWIE CZY NIE WYRWIE?

Kawa nie szkodzi zębom. To, że jest czarna albo brązowa nie znaczy, że degraduje nasze uzębienie. To bzdura. A prawdą jest, że picie kawy obniża ryzyko próchnicy, bo neutralizuje te niegodziwe bakterie w naszych ustach (naukowcy udowodnili). Ech, no dobra... Piję dużo kawy i cały listopad spędziłem na wizytach u dentystów. Ale kto powiedział, że to od tego? Przecież uzębienie jest dziedziczne i tego właśnie będę się trzymał :)


MIT #4 - PRZECIEŻ JESTEM W CIĄŻY!

No to uwaga ciężarne - tak, możecie. Od 2-3 filiżanek nic się wam ani waszemu dziecku nie stanie. A jak sobie zabielicie to tym bardziej. Zresztą - ponoć jedzenie czekolady podczas ciąży to jeszcze gorszy nawyk niż pobudzanie kawą.


MIT #5 - SPAĆ MI SIĘ CHCE...

To nie wina kawy, bo kawa może jedynie pobudzić i zrelaksować. I nie ma innej możliwości. Jeśli twierdzicie, że kawa was zamula albo kołacze wam serducho, to z wami jest coś nie tak, że jej nie tolerujecie a nie z kawą. Kawa to zawsze kawa, właściwości ma te same - kofeina zwiększa poziom adrenaliny (to pobudza) i dopaminy (a to relaksuje mózg). Tak, nauczyłem się. Może więc to kwestia waszego nastawienia? Warto je zmienić.


MIT #6 - JESTEM UZALEŻNIONY

Nie jesteś, kawa nie uzależnia. Kofeina też nie. Nie ma czegoś takiego. Jeżeli tak jak ja nie wyobrażacie sobie dnia bez kawy, to znaczy że my po prostu ją uwielbiamy. I tyle, tu nie działa na nas żadna chemia. To smak, zapach i ta kochana dopamina :) Piję dużo kawy, ale tylko tą, która mi smakuje. Jeśli wiem, że takiej w pobliżu nie ma, to żyję i mam się dobrze bez. I czekam na lepszą.

A jak Wasza przygoda z kawą? Pijecie tylko te smaczne czy rozpuszczalniki też?

Albo wcale? Jeśli tak, to oświećcie mnie, jaka jest idea NIE-picia kawy w ogóle. Bo ja nie rozumiem.



Dodaj coś od siebie - zostaw komentarz!
Czytaj dalej »

18 lis 2012

STOLICA, S'BUCKS, KOMINEK I PIWO MARCOWE

11
Do Warszawy przywiózł mnie w piątek Polski Bus. Mordercza podróż, mimo że wi-fi, że wygodne fotele, ciepło, a kierowca słucha Trójki. Niestety na zmianę z jakąś inną disco-stacją, a internet szybciej chodził przez GPRS w telefonie. No, ale jestem.

Kiedy człowiek ma tylko parę godzin, żeby sobie "pobyć" to nie wybiera zwiedzania zabytków, grobów nieznanych żołnierzy, ani innych dziwnych miejsc wymagających zaangażowania. Angażował to ja się będę za kilka godzin.



Tego Starbucksa w Warszawie nigdy nie omijam. Lokal przy Nowym Świecie musi być zaliczony, choćby nie wiem co się działo i jak mało czasu bym miał. Najwyżej biorę na wynos, ale wczoraj była okazja, żeby nawet zjeść tam rogala marcińskiego. Tak jest, w Warszawie, tydzień po. A w Poznaniu już od dawna nie można takich nigdzie dostać. Cóż, stolica wszystkie wykupiła i będzie teraz sprzedawać do Bożego Narodzenia.



W czasie długiej jazdy autobusem nagle poczułem mandarynki. Pani siedząca obok zaczęła je sobie obierać i zjadać jedna po drugiej. Może na zachodzie ten cytrusowy zapach symbolizuje plażę i drinki, ale u nas poczułem, że idą święta. Do tego zimno i mglisto na dworze, więc klimat, jakby nie patrzeć, bardzo świąteczny się zrobił. A prezent dostałem w postaci szkolenia, na które sam się zaprosiłem, ale nikt nie miał nic przeciwko.



Ci, którzy wiedzą, czym są blogi i czytają od czasu do czasu taką radosną twórczość, wiedzą też kim jest Kominek. Albo chociaż o nim słyszeli. Dlatego nie będę tu zgłębiał jego osoby, ale powiem tyle, że ten gość dzięki blogowaniu coś już w życiu osiągnął. Dla nas, małych dzieci blogosfery, jest autorytetem. Ojcem, bo jak trzeba, to da zjebkę i matką, bo jak trzeba, to pomoże.

Skoro on i paru innych dało radę, to dlaczego nie ja? A to jest zwykły, pospolity, o wybujałym ego megasympatyczny facet, który dzięki swojemu uporowi w dążeniu do celu, może robić to, co naprawdę lubi, a może nawet i kocha.

Skoro więc on, to czemu nie ja? Potrzebował paru ładnych lat, żeby to firmy z dużą kasą przychodziły do niego, a nie on do nich. Ale teraz to się dzieje, a on sam jest niezależny i ma w pompie sytuację na rynku pracy. Czy nie każdy z nas chce tego samego?

Zatem skoro Kominek, to dlaczego nie ja? I dlaczego nie my wszyscy, którzy chcemy tym żyć?

Po to mi była właśnie piątkowa wycieczka do Warszawy - utwierdzić się w przekonaniu, że idę dobrą drogą. No to podsumujmy:


Kominek, jego styl bycia i to, co osiągnął

możliwość poznania się z innymi blogerami LIVE

wątpliwości 

fajne przeżycie i moja przyszłość

No dobra, ale po co człowiek sprzedający traktory pokazuje innym, jak te traktory dobrze sprzedawać? Dlaczego zachęca nas do wejścia na jego działkę i robienia tego samego, co on?

Bo blogosfera, to wciąż dla tradycyjnych mediów i większości firm trzeci świat. Ot, taka ciekawostka turystyczna. Są blogerzy, którzy potrafią na sobie i swoim blogu zarobić, ale jest ich bardzo niewielu. Pojawienie się świeżej krwi, nowych pomysłów i nowych twarzy pozwoli na profesjonalizację blogosfery, co przyciągnie do niej znacznie więcej firm, sponsorów i co za tym idzie - znacznie więcej kasy. A zgarniać ją będą ci najlepsi, ci pierwsi, z których zdaniem już teraz trzeba się liczyć i którzy wiedzą, na czym ten biznes polega. Czyli tacy, jak Kominek.

Zatem wielkie podziękowania dla Tomka i paru innych, którzy ciągną tą blogosferę do przodu i przecierają szlaki. Na placu i tak zostaną najlepsi i najwytrwalsi, ale zyskamy na tym wszyscy.


Potem było jeszcze piwo marcowe w Bierhalle - też na Nowym Świecie. Piłem je po raz pierwszy 2 miesiące temu, przed koncertem Coldplay. I się zakochałem. W piwie i w kelnerkach, które są tam po prostu śliczne i każda jedna ma piękny dekolt. Dlatego tak jak Starbucks, od tamtego czasu piwo marcowe w tej knajpie jest obowiązkowym przystankiem podczas każdej mojej wizyty w stolicy. Nieważne, ile mam czasu.

Pięciogodzinna podróż z powrotem minęła szybko, bo spałem. Jednak niewygodne są te fotele w tym polskim busie (chyba wolę te w PKS-ach, wytarte, wgniecione i z dziurami, ale miękkie przynajmniej). Choć świadomość tego, że ktoś ma gorzej (kierowca prowadzący busa we mgle o 2 w nocy), pozwoliła mi odpocząć.

Czwarta rano - jestem w Poznaniu. Nawet wyspany, ale przede wszystkim bogatszy o nowe doświadczenie, poczucie, że jestem częścią polskiej blogosfery i przeczucie, ze to jest właśnie to.



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!


Czytaj dalej »

7 lis 2012

WARSZAWA MA POWIŚLE, POZNAŃ MA NASTAWNIĘ

12
Kiedyś lubiłem bywać w kawiarniach. Ok - nadal lubię, ale kiedyś miałem na to czas. Studenckie czasy niestety nie wrócą, ale to nie powód, żeby stare dobre zwyczaje podzieliły los kilogramów kserowanej na studiach makulatury, która zakończyła swój żywot zakopana pod ziemią, w niszczarce albo w piecu. Nie przestanę lubić fajnych i klimaciarskich kafejek tylko dlatego, że magiczny wiek studenta i ulgi z nim związane bezpowrotnie minęły.

Jest w tym nawet coś ekscytującego, kiedy szukasz tej jednej wolnej chwili, żeby móc w spokoju usiąść tam, gdzie ci dobrze, a jeszcze cię słodko nakarmią i pobudzająco napoją.



Taki moment nadszedł dziś. Moja ekscytacja była tym większa, że za cel obrałem sobie otwartą zaledwie kilka dni temu Nastawnię PoC. To zupełnie nowa, położona w bardzo oryginalnym i jednocześnie malowniczym otoczeniu poznańska kawiarnia, a docelowo także galeria, kolejarska izba pamięci i punkt informacji kolejowej. Można ją dostrzec, przechodząc Mostem Teatralnym w stronę Starego Rynku (głowa w lewo, oczy lekko w dół) lub wracając tamtędy (wtedy na prawo patrz). A to widok z mostu:



Wzroku tak od razu nie przyciąga - ot jakiś czarny kontener z oknami doczepiony do jakiegoś zabytku. Ten zabytek to właśnie Nastawnia, czyli budynek z przeznaczeniem dla urządzeń do zdalnego sterowania ruchem kolejowym. W każdym razie połączenie blaszanego pudełka z ceglanym domkiem wygląda intrygująco. Ciekawe, jak jest w środku. Wchodzimy.



Jasno i przestronnie, można swobodnie oddychać. Na parterze, po obu stronach blaszane ściany kontenera zostały zastąpione szkłem (lub plastikiem, w każdym razie czymś przezroczystym) i to właśnie sprawia wrażenie sporej - jak na rzeczywisty rozmiar - przestrzeni. Dzięki tym przeszklonym ścianom mam też wybór czy wolę pogapić się beznamiętnie na przejeżdżające tuż pod oknem pociągi, czy poobserwować ludzi przechodzących przez zakopany w liściach park. A zimą zanosi się na atrakcje w postaci chmary dzieciaków zjeżdżających na różnych dziwnych przedmiotach po zaśnieżonej górce kilka metrów od okien kawiarni. Oczami wyobraźni widzę tam siebie - mokre i zziębnięte dziecko zjeżdża lub ucieka przed nalotem śnieżnych kulek, rodzic zza szyby cieplutkiej kafejki dogląda, odrywając czasem usta od kawy, a oczy od gazety. Boskooo.




Nad stylem, w jakim została urządzona Nastawnia nie ma co się za bardzo rozpisywać, bo jej wygląd najlepiej oddają zdjęcia (robione zwykłym smartfonem, więc cudów nie ma). Kontener to klimat bardziej stołówkowy, studencki - stoliki i krzesła ułożone są w trzech rzędach i sprzyjają nauce albo siedzeniu przy iPadzie. Piętro Nastawni to typowy układ i wystrój kawiarniany, genialny do relaksu, rozmyślań (mijające się pociągi bardzo w tym pomagają ;) i spotkań we dwoje.




Fajne jest to, że w Nastawni nie ma rzeczy niepotrzebnych, że została urządzona w sposób minimalistyczny i że zadbano o kontrast. Blacha kontenera vs. cegła zabytku, stoły i krzesła 'modern style' na dole vs. 'grandma style' na górze, szaro-betonowo-magazynowa podłoga vs. kolorowe pufy i poduszeczki, plazma LCD na ścianie vs. starodawne latarki sygnalizacyjne PKP. Ten pozorny misz-masz tworzy bardzo przyjazną atmosferę zarówno dla osób młodych, które dobrze wiedzą, że tak się teraz "nosi i urządza", jak i dla starszych, które cenią sobie wygodę mięciutkiej fioletowej poduszeczki i kolejarski klimat z czasów PRL.



A ceny? Też kontrastują. Bo tak dobrej, czarnej kawy za 5 zł w centrum miasta raczej nigdzie nie znajdziecie. Do tego w miejscu z extra widokiem na dwie różne rzeczywistości, położonym w najoryginalniejszej z możliwych okolicy. No to jeszcze parę danych z cennika, bo na pewno Was zachęcą:

- latte 6 zł (są trzy warstwy, w smaku dobre, ale bez rewelacji)
- herbata i woda 3 zł (ja dostałem za free :), sok 3zł
- szarlotka na ciepło z lodami albo brownie 6 zł, tiramisu 7 zł
- zupa 6 zł, pierogi ruskie 10 zł, carbonara 12 zł
- smażone śliwki zawijane z boczkiem 6 zł (jako ciekawostka, ale nie wiem jak smakują)





Czy Nastawnia ma jakieś minusy? Hm... Trochę irytowało mnie, kiedy podczas mojego półgodzinnego pobytu, obsługa co 5 minut doglądała mnie i mój stolik. Tak mi się przynajmniej wydawało. Siedzę sobie na samym końcu sali na górze, przodem do okna i torów kolejowych i kątem oka widzę, jak kelnerka człapie tych kilka metrów w moją stronę, żeby "coś" zobaczyć. Tak zupełnie bez słowa i tak parę razy. Dziwne.


Barmani to też nie starbucksowy poziom elokwencji i dialogu, ale tu liczę, że stali klienci zrobią swoje i bar będzie żył swoim życiem.


W każdym razie ani jedno, ani drugie zjawisko nie zmieni mojego nastawienia do Nastawni, która moim zdaniem ma szansę stać się czymś na kształt Warszawskiego Powiśla. Ma okazję być lokalem kultowym, odwiedzanym, modnym i rozpoznawalnym. Brakowało takiego miejsca w tym właśnie miejscu w Poznaniu. Brakowało miejsca, które łączyłoby prostą, zwyczajną gastronomię ze światem kultury i sztuki, ale również historię i tradycję z trendem i nowoczesnością. Pomysł jest jak najbardziej trafiony, wszystko tam gra jak należy, ale Nastawnia musi wykorzystać swój potencjał. Nie może pozostać tylko kawiarnią z kolejarskim zadęciem, bo szybciej niż myśli wyrośnie jej konkurencja na 2-gim peronie. Ale wierzę, że maszynista tego pociągu wie, jakim torem i jak szybko należy jechać.



Zachęcam Was do odwiedzenia i bywania w tym miejscu, bo ma klimat i produkuje dobre fluidy. A będzie jeszcze lepiej.

PS.
Powinienem jeszcze wspomnieć o autorach tego projektu - ludziach z Front Architects - którzy wykonali kawał dobrej roboty i to dzięki nim mogłem się trochę tym miejscem pozachwycać. Byle tak dalej Panowie, to może w końcu nas i nasze miasto gdzieś docenią. A nie ciągle ten Wrocław i Wrocław :)



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!
Czytaj dalej »

27 wrz 2012

DROGI KOLEGO DZIENNIKARZU... ZAPRASZAM NA KAWĘ

2

Przyznaję - zirytowałem się. A ja nie irytuję się z byle powodu. Spojrzałem na stojący przede mną pusty już kubek Starbucksa i pomyślałem: zostaliśmy skrzywdzeni. Niech tam sobie każdy mówi, co chce, ale jak ktoś uderza w moją osobowość i styl życia (niekoniecznie personalnie) to idę na noże. Zatem do broni - niech się rozpocznie... polemika.

Już dość dawno, bo ponad pół roku temu, na portalu natemat.pl został zamieszczony artykuł o kawie. A raczej o kawiarniach. A konkretnie o kawiarnianej drożyźnie i porównaniu sieciówek do nie-sieciówek. Tylko Chuck jest w stanie przeczytać cały internet od ręki, mi niestety ten artykuł wpadł w ręce (oczy?) dopiero dziś. Dziennikarz, który to pisał przytoczył wypowiedź swojego tzw. "kolegi dziennikarza" na temat klientów, użytkowników, fanów (niepotrzebne skreślić) kawiarni sieciowych właśnie. Kolega chyba się nie pogniewa, jeśli i ja posłużę się jego wywodem:
"Sieciówki i nie-sieciówki wybiera konkretny rodzaj ludzi. Do nie-sieciówek chodzą nieprzypadkowi ludzie. Wiedzą, że chcą napić się dobrej kawy i będą chodzili po różnych kawiarniach, aż wybiorę tę, która im odpowiada (...) Sieciówki są natomiast „bezpiecznym” rozwiązaniem spotkasz w nich ludzi, którzy na przykład nie wiedzieli, gdzie się umówić, więc wybrali taką kawiarnię lub tych, którzy podążają za trendami - Starbucks jest modny na świecie, więc i u nas trzeba do niego chodzić - bo właśnie jest modny na świecie. Bardziej lokalnie - Coffee Heaven. Moim zdaniem wcale nie jest rewelacyjny, ale w Warszawie stał się modny, głównie przez marketing szeptany"
Ja chodzę do sieciówek. Rzadko, ale jeżeli już, to własnie tam. I to, że codziennie piję kawę w swoim osobistym, porcelanowym kubku Starbucksa też nie jest przypadkowe, bo to jest właśnie moja ulubiona sieciówka. Ale nie czuję się przypadkowym klientem. Nie wchodzę tam po to, aby za chwilę wyjść z plastikowym kubkiem kawy w ręku. W swoich najlepszych czasach (czyli kiedy miałem dużo więcej wolnego czasu niż teraz) przesiadywałem tam po kilka godzin dziennie. Odpowiadali mi ludzie, którzy mnie obsługiwali, bo byli młodzi, towarzyscy i w dupie mieli konwenanse i barowy savoir-vivre. Kiedy popełniali jakieś gafy, kubek im pękł albo mleko trysnęło jednemu prosto w krocze, to wszystko obracali w żart, nie było momentu zagubienia, niezręcznej ciszy i uciekania z twarzą w kolorze buraka na zaplecze. Normalna sprawa, żyjemy i bawimy się dalej. Odpowiadali mi też klienci - również młodzi, towarzyscy i w dupie mający konwenanse i kliencki (tym razem) savoir-vivre. Przy jednym stoliku czwórka Chińczyków, każdy ma swój tablet i wylansowane słuchawki na uszach. Drugi stolik - dwie 40-letnie babeczki czytają "Wysokie Obcasy". Trzeci - dwie 20-letnie laseczki podniecają się wiosenną kolekcją leginsów w Solarze. Przy czwartym stoliku siedzę ja - z laptopem, kawą i coś tam sobie dłubię w necie. Kolejka do kasy się zawija, barman znów coś rozlał, z głośników dobiega spokojna muzyka. Jest klimat. Takiego lokalu nie zapełniają ludzie z przypadku. Oni biorą "to go" i wychodzą. Ci, co zostają, tworzą atmosferę tego miejsca.

Poza tym, drogi "kolego dziennikarzu", sieciówki mają akurat ten styl, że otwierane są tam, gdzie są ludzie. Nie znajdziesz tam niesieciowej, modnej, francuskiej knajpki z muzyką Mozarta na żywo. Zresztą nikt, spiesząc się rano do pracy, raczej nie wstąpiłby tam na szybką małą czarną. Nikt też nie będzie się rankiem zapuszczał w głąb wąskich uliczek starego rynku, żeby się sztachnąć kofeiną. Dla wielu już samo picie kawy jest ich własnym, małym, wewnętrznym rytuałem - nieważne w jakich warunkach. Dlatego wybierają sieciówkę. Co więcej, często jest to wybór świadomy, bo mijając po drodze cytowane wcześniej Starbucks i Coffee Heaven, wybiera tę, w której smak kawy bardziej mu odpowiada. Normalne. Ci klienci też nie są przypadkowi. Oni wybrali właśnie tę jedną jedyną spośród tych, które mijają idąc co dzień do pracy.

Starbucks jest modny na świecie, ale czemuś to zawdzięcza. Może standardem obsługi, który wyżej opisałem? A może jakością kawy, którą podają i tym, jak ją podają? Może tą atmosferą zbudowaną przez miliony podobnych sobie młodych, uśmiechniętych, pozytywnych ludzi? Pewnie, że niejeden chodzi tam tylko po to, żeby cały świat dowiedział się, kto jest właścicielem nowego iPhone'a. Ale nawet sieciówka musi pewien standard utrzymać, żeby klienta zatrzymać. Ludzie mają swoje mózgi i jak im kawa nie będzie smakować, to wyniosą się do innej knajpy. Nie zostaną, bo tak jest modnie. Nie zostaną, bo nie są przypadkowi.

Pozostało mi jeszcze rozprawić się z "modnym lokalnie" Coffee Heaven. Ja sobie nie przypominam, żebym w telewizji widział reklamę jakiekolwiek kawiarni. Nie słyszałem jej też w radiu, nie dostrzegłem w sieci (choć tu nie będę się upierał, internet jest duży i coś mogło mi umknąć). Na ulicy, w formie ulotek - to tak. Ulotek, które czyta 1% obdarowanych. No to skoro kawiarnie nie garną się do ludzi, żeby im o sobie powiedzieć, to dlaczego ludzie w tych sieciówkach nie mogą się czasami pomieścić? To jest oczywista oczywistość, że znajomy znajomemu opowie, co ciekawego widział, co dobrego spróbował i gdzie się wygodnie siedzi. Tak się promują kawiarnie - te sieciowe i te nie-sieciowe. Dlaczego, "kolego dziennikarzu", wspomniałeś tylko o tych pierwszych w kontekście marketingu szeptanego? I dlaczego negatywnie to zabarwiłeś. Dla kawiarni nie ma lepszej formy promocji, jak rzucenie w tłum hasła: "Tam jest zajebiście!". Ludzie wchodzą, siadają, smakuje im i zostają. Tylko i wyłącznie takim sposobem knajpa staje się modna, ale to jest właśnie komplement - wbrew opinii "kolegi dziennikarza". Który, coraz bardziej się ku tej myśli skłaniam, taką nie-sieciową kawiarnię kiedyś prowadził, a jakaś modna sieciówka niespodziewanie podpierdzieliła mu klientelę.


Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf