Słuchajcie, na stare lata odkryłem extra patent na imprezę.
Zdarzało wam się chodzić pół nocy po mieście w poszukiwaniu knajpy i nie znaleźć? Wiecie, niby ich pełno i co druga kamienica to jakiś klub, no ale... liczy się klimat, muzyka. A jak nie chodzisz co weekend na imprezę, to nie wiesz gdzie co grają. Wchodzisz więc na czuja do pierwszej lepszej i zaraz wychodzisz, bo po 3 znośnych kawałkach, 5 kolejnych nagle obniża poziom i jedyne co możesz zrobić, to pilnować czy ściana trzyma pion. Ewentualnie tak się spić, żeby ci było wszystko jedno. Ale to jedna z tych słabszych opcji, bo przecież nie o to chodzi, żeby na drugi dzień nic nie pamiętać.
To o co chodzi?
O silent disco. To taka impreza, na której to ty decydujesz, czego słuchasz i przy jakim kawałku pokażesz światu swoje kocie ruchy. Dostajesz słuchawki, płacisz jakiś śmieszny pieniądz, a w uszach rozbrzmiewa ci muza grana przez trzech dj-ów. Nie jednocześnie, każdy ma swój kanał, a ty sobie je przełączasz w zależności od - no właśnie - twojego widzimisię. Ta nazwa wielokrotnie wpadała mi w ucho, ale ja nigdy nie wpadłem na to, żeby na coś takiego pójść. Do ostatniego piątku.
Dlaczego tak późno? Ciężko powiedzieć, dziwne miałem myśli. Niby ruszasz się w rytm muzyki w słuchawkach, ale ci ludzie bez słuchawek widzą tylko twoje nieskoordynowane ruchy i boją się o twoje zdrowie. Ty myślisz, że niewiele ci brakuje do Maseraka, tymczasem oni widzą małpę w okresie godowym. Nie wyglądają też na fanów twojego talentu wokalnego, kiedy po 4 piwach próbujesz stworzyć lepszą wersję Teksańskiego. Połącz to z dźwiękiem ocierania się obuwia o podłoże i masz imprezę jak z turnusu dla niepełnosprawnych.
Tyle przegrać...
No tak właśnie myślałem, ale głupi byłem, bo silent disco to najlepsza impreza na jaką kiedykolwiek udało mi się trafić. Załóż słuchawki, a świat zmieni kolory. Nagle przestaje cię obchodzić, co kto o tobie myśli, czy jesteś małpą, czy może kawałkiem drewna. Serio - muzyka przejmuje nad tobą kontrolę i pozwala ci jedynie wybrać jej rodzaj. Nie ma odwrotu, zresztą ty wcale tego nie chcesz. A plusów dodatnich jest znacznie więcej:
+ Ciszy nocnej raczej nie zakłócisz, więc imprezę możesz zrobić nawet pod oknem sąsiada.
+ Wyjście we dwoje nie powoduje konieczności pójścia na kompromis - jedno szaleje do Szalonej, drugie do Nirvany, oboje się cieszą i każde myśli, że drugie słucha tego samego.
+ Dziewczyno - połóż dłonie na słuchawkach, zamknij oczy, zacznij się ruszać i wyglądaj jeszcze bardziej sexy; chłopaku - przyklej se łapy do tych słuchawek, bo jeszcze kogoś tymi ręcami zabijesz.
+ Na silent disco nie ma czegoś takiego jak kiepska muza, więc nie ma czegoś takiego jak pusty parkiet - przełączasz kanał i bawisz się dalej.
+ Nie musisz podnosić głosu ani wychodzić z lokalu, żeby pogadać - wystarczy, że ściągniesz słuchawki.
Minusów, na moje oko, nie ma żadnych. Każda impreza powinna być taką cichą dyskoteką i dziwi mnie, że tak nie jest.
Btw, wiecie skąd w ogóle wzięło się silent disco? Dawno, dawno temu, bo w latach 90. wymyślili to ekolodzy. Chodziło im nie tylko o wyciszenie imprez, które przeszkadzały mieszkańcom, ale przede wszystkim o niekorzystny wpływ hałasu na przyrodę. Takie rzeczy.
A Wy, byliście kiedyś na czymś takim? Lubicie w ogóle imprezy w plenerze? Czy wolicie upajać się zapachem spoconych ciał w zamknięciu?