5 gru 2013

JAK ZJEŚĆ ZA DARMO W RESTAURACJI ?

0

W knajpie nie masz tak łatwo, jak w markecie. Nie ukryjesz się za regałem, nie włożysz mentosów do kieszeni i nie wciśniesz kitu ochronie, że przy kasie pokażesz papierek po batoniku. W restauracji musisz wykazać się "znajomością prawa".

Taka sytuacja.

Mój znajomy, menago w pewnej poznańskiej restauracji przyznał mi się ostatnio, że kradzież jedzenia w knajpach to norma. Przynajmniej raz na tydzień ktoś postanawia nażreć się za darmo. I wcale nie wymyśla jakichś cwaniackich wymówek i nie wrzuca robaka na pusty talerz. Wylizuje, wstaje i wychodzi. Just like that.

Kiedy obsługa nie pozwala mu opuścić lokalu i wzywa policję, darmożerca spokojnie sobie czeka. Policja standardowo spisuje protokół, oddaje sprawę do sądu, a pana złodzieja wypuszcza na świeże powietrze.

- No i co teraz? - pytam.
- Nic. Czekam na pismo o umorzeniu sprawy ze względu na niską szkodliwość.
- ???
- Z doświadczenia wiem, że tak właśnie będzie.

Akurat ta sytuacja dotyczy knajpy i nie sądzę, żeby ktoś kto zamawia obiad za 200 zł nie chciał za niego zapłacić. To pewnie zupa za 5 zł albo - hardkorowo - dwudaniowy obiad za 30 zeta. Cóż, abstrahując od tego, że generalnie kradzież jest zła i brzydka, to rzeczywiście - nie ma co uruchamiać całej machiny sądowej dla kilkudziesięciu złotych. Smutne, nie?

Poza tym to okradziony musi udowodnić, że został okradziony. A jak ma to zrobić? Wsadzenie palca w gardziel, ani lewatywa raczej nie pomogą. Zresztą to już chyba podchodzi pod naruszenie nietykalności cielesnej, więc nawet gdyby, to i tak jest po zawodach.

Nic nie zrobisz i tak jak klient ufa kucharzowi, że ten nie doprawia sosu swoją śliną, tak w restauracji muszą ufać klientom, że ci zapłacą za posiłek. Z napiwkiem, co by zrekompensować ewentualne straty z kradzieży.


Czytaj dalej »

30 paź 2013

CO MA BITCOIN DO BLOGERA ?

0

Nie wiem czy słyszeliście, ale ostatnio głośno było o kolesiu, który 4 lata temu w ramach jakiegoś eksperymentu, za 27 funtów kupił 5000 bitcoinów (taka wirtualna waluta) i zapomniał o tym. Coś go tknęło i zalogował się tam ponownie w kwietniu tego roku. Nie wiem jak zareagował, ale skoro na koncie wywaliło mu kwotę 886 000 funtów, to domyślam się, że dość entuzjastycznie. Prawie milion, tak o. Przypadek? No właśnie trochę tak i trochę nie.


Trochę tak, bo wziął się za to facet, który nie miał bladego pojęcia, za co tak naprawdę się bierze i zainwestował z ciekawości. To tak, jakbyś zagrał w totka i zapomniał sprawdzić czy wygrałeś. Tylko w dłuższej perspektywie.

No i trochę nie przypadek, bo akurat bitcoiny tym różnią się od totolotka, że nawet jeśli nie zarobisz realnej kasy, to zawsze zostają ci te bitmonety.

Dobra, ale co jak wam tu pieprzę o jakimś wirtualnym hajsie, skoro tyle innych ważnych spraw czeka na mój komentarz.

Hmm... Bo to moje ostatnie odkrycie? To znaczy już dawno wiedziałem, że coś takiego istnieje, ale nie wiedziałem po co. Albo myślałem, że to taka zabawa dla geeków, coś jak sprzedawanie postaci z LoLa za jakieś wirtualne punkty.

Okazuje się, że jest o tym coraz bardziej głośno, bo za bitcoinami stoją realne pieniądze. W zasadzie nie ma tygodnia, żebym nie słyszał czy nie czytał o rosnącej potędze bitcoinów. Media wyczuły nośność tego tematu, tak jak cały czas wyczuwają nośność tematu blogerów. Bo kasa. A ściślej łatwa kasa. A ściślej kasa za nicnierobienie, bo tak jak bloger dostaje siano za nic (no przecież!), tak te bitcoiny to też jakaś ściema - biorąc przykład z pierwszego akapitu wychodzi na to, że wpłacasz 10 zł, a po tygodniu wyciągasz 100. Mniej więcej.

No tak oczywiście nie jest, ale gdyby nie dało się na tym zarobić, to media miałyby to gdzieś i ja też bym się o tym nie dowiedział. Tyle, że jak ze wszystkim - trzeba wiedzieć, jak robić, żeby zarobić i się nie narobić.

Ja nie wiem. Ale się dowiem, bo może to rzeczywiście jest taka opcja "dla każdego" na podreperowanie domowego budżetu. Dlatego, póki co najważniejsze są chęci i ja je mam. Plus marzenia o apartamencie w Monte Carlo i zacumowanym na marinie jachtem. Potem dojdzie twarda rzeczywistość w postaci statystyk, kejsów, poradników do rozwalania systemu w Bitcoinie. Ale to potem.

A tak to działa.
Na teraz mam jedynie cynk, że póki kryzys nie odpuszcza, warto w takie "cuś" zainwestować trochę grosza. Bo tu działa prosta zasada - w kryzysie wszyscy się wszystkiego boją, bo wszystko jest niepewne. Prawdziwe pieniądze też i wiedzą o tym ci, co z głupoty wzięli kredyt we frankach. Albo ci Cypryjczycy, którym ich własny kraj zablokował wypłaty z konta.
Ludzie idą tam, gdzie mają pewność, że nikt im nie ruszy tych pieniędzy. I czymś takim jest właśnie Bitcoin, bo im więcej ludzi z niego korzysta, tym jego wartość rośnie, teraz kupujesz tanio, za chwilę sprzedajesz drogo, blabla, blabla... To jak ktoś lubi hazardzik i nie będzie płakał, jeśli coś jednak na tym straci.

A jak nie ryzyko, to sobie tymi bitcoinami spokojnie płacisz np. za chleb. Tylko musisz znaleźć piekarnię, w której będziesz mógł to zrobić, dlatego w Polsce tą walutą wiele nie zwojujesz. W Stanach bitcoinami płaci się za leki, czekoladę, sprzęt agd, ciuchy, a nawet dentystę. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby oni tam ten chleb mogli kupić. No, ale wiadomo - America. Do nas też ta moda przyjdzie, tak samo jak przyszła moda na blogowanie i zarabianie na blogach.

Ehm, zauważyliście jak mi się te dwie opcje fajnie łączą? Blogerzy i bitcoinerzy? Ci pierwsi, kiedyś byli pierwsi i teraz trzepią grubą kasę. Tylko dlatego, że byli pierwsi i konsekwentni. Dziś każdy nowy ma trudniej. Dlatego, póki ten cały Bitcoin nie jest u nas jeszcze tak bardzo popularny (chociaż po tym wpisie wszystko może się zmienić), wpuszczę tam jakąś kwotę i niech pracuje. Akurat jestem po wypłacie :)


Czytaj dalej »

28 paź 2013

DLACZEGO POTRZEBUJEMY GALERII HANDLOWYCH ?

0

Tak, potrzebujemy ich. Wiem też, że zaraz znajdzie się masa obrońców prawa człowieka do zieleni, do wolnych niedziel, do czasów kochanego socjalizmu. Ale gdybyśmy ich nie potrzebowali, to galerie by nie powstawały. Proste. A ta cała masa przeciwników ginie w tłumie robiących zakupy w CH.

Bo ci, którym galerie nie przeszkadzają, a wręcz pomagają w codziennym życiu, nie stoją na placu budowy, nie przykuwają się łańcuchem do dźwigu, nie pikietują pod ratuszem i nie lecą do mediów z płaczem, żeby zamiast parku postawić sklepy. Zawsze jest na odwrót, toteż wydaje nam się, że nikt tych molochów nie chce i tylko ci wredni kapitaliści upierają się przy swoim. Bullshit. Zwolennicy nie są głośni, bo rozumieją potrzebę powstawania takich miejsc. I to zawsze jest większość.

Bo czy jest na sali ktoś, kto nigdy nie był w CH? A może znacie takich kosmitów? Ja nie znam. Nie znam nikogo, kto nie zrobił tam zakupów, nie wypił kawy, nie zjadł frytek na food-courcie (tak to się odmienia?). Znam jedną osobę, która krytykuje każdą taką inwestycję. Że za dużo tego, że ludzie głupieją, że na Zachodzie to nie do pomyślenia. Ta sama osoba bywa potem w tych galeriach i robi to samo co reszta. Bardzo dobrze - to tylko świadczy o tym, że też tego potrzebuje. A oprócz tego potrzebuje ponarzekać.

To po co nam 20 HaeM'ów, 15 McDonaldów i 3 Auchany?

Kiedyś nie było telefonów i ludzie żyli. Potem telefon miał ten, kto miał pieniądze. Teraz nawet ten, co ich nie ma, może mieć smartfona. Taką mamy potrzebę komunikacji ze światem i tak nam szkoda czasu na szukanie budki telefonicznej*.

*Kiedyś nie było galerii handlowych. Potem była jedna na całe miasto i to duże. Teraz na każdym zadupiu masz Biedronkę, a w mieście wielkości Poznania 25 galerii handlowych. Taką mamy potrzebę identyfikacji z Zachodem i tak nam szkoda czasu na bieganie po mieście za butami.

Ułatwiamy sobie życie.

Po prostu. I w sumie nie wiem po co ja to tłumaczę, skoro to takie oczywiste. A tak, są jeszcze hipokryci. Ale ci i tak nie skumają.

Inna sprawa, po co nam 25 galerii. Nie wystarczy pięć? No dobra, a po co nam miliony różnych telefonów? Smartfonów (sorry, wychowałem się na Nokii 3210)?  Nam po nic, mamy po prostu wybór. Za to każdy nowy producent, pojawiając się na rynku liczy, że wykosi konkurencję. I nie ma znaczenia, że oferuje to samo, co wszyscy. Ważne, że pod innym szyldem i my to kupujemy. W myśl zasady, że co nowe, to lepsze.

To nie jest mądre, ale potrzebujemy tego. Potrzebują tego ludzie, bez których galeria nie istnieje - sprzedawcy, menedżerowie, niepełnosprawni ochroniarze w za dużych uniformach i panie sprzątaczki, które kibel sprzątają zawsze wtedy, kiedy ty chcesz tam akurat wejść. Potrzebują tego ludzie, bez których galeria nigdy by nie powstała - projektanci, budowlańcy, producent betonu i odzieży ochronnej. Potrzebują tego urzędnicy, bo przecież na końcu kasa musi się zgadzać.

Dlaczego nie potrzebują tego na Zachodzie?

Dlaczego w takim Reykjaviku mają dwie galerie na krzyż, a w Poznaniu dobijemy pewnie do trzydziestki? Ponoć nawet Berlin tyle nie ma, a Kopenhaga w ogóle daje radę bez. Żyjąc na Islandii nie czułem potrzeby kupowania w CH. Bywania też nie. Żyjąc w Polsce też tego nie czuję, ale cieszę się, że mam ich tyle pod nosem. Choćby po to, żeby opróżnić pęcherz, kiedy przechodzę obok.

Wszyscy mamy z tego jakąś korzyść. W sumie ten cały tekst wydaje mi się teraz tak bardzo banalny, bo wychodzi, że ci krytykujący tak naprawdę nie mają argumentów. Żadnych racjonalnych, bo te w stylu "wszystko, byle nie galeria" należy wyśmiać. Nie zapominajmy, że dzisiaj świat opiera się na pieniądzu i chronicznym braku czasu, a CH jest jednym z wynalazków, które ułatwiają poruszanie się w tym świecie. 

A ja chcę mieć łatwo w życiu. Wy też przecież.


Czytaj dalej »

9 paź 2013

NOWE CZY UŻYWANE ? TAKI DYLEMAT.

0

To zależy, wiadomo. Głównie od tego, co mamy w głowach, bo przecież nie każdy będzie nosił majtki, które ktoś już kiedyś spocił.

Akurat używanych gaci chyba nigdy nie kupiłem, ale dawno temu sprawiłem sobie empetrójkę. Taką kolorową, miniaturową mp3. No name, bo ja to markowy raczej nie jestem - ważne, jak się komponuje z moim image. Poza tym była tania. No i nowa, bo jednak co nowe, to nowe - pomyślałem. Niezdarta farba, niepopalcowany ekran, gwarancja i tego typu sprawy. Z allegro, od kolesia który co prawda miał ze 20-30 negatywów, ale na setki innych, pozytywnych. Część z nich dotyczyła maleństwa, które zamówiłem, ale... aż tak głęboko nie wszedłem w temat i doczytałem dopiero, gdy empetrójka za cholerę nie chciała się włączyć. Badziew. Łajno. Piszę, dzwonię do frajera (choć w sumie to bardziej ja nim wtedy byłem) kilka razy dziennie przez tydzień. Zero odzewu. A było spojrzeć w komentarze i wiedzieć, że koleś ma kupujących głęboko w dupie.

Dla odmiany 3 lata temu kupiłem skuter. Trochę droższa zabawka niż to empegówno z "wiadomego portalu", więc decyzję też musiałem lepiej przemyśleć. A że miałem dość ograniczony budżet, to wybór między nowym chińskim nonejmem a używanym, ale markowym dwukołowcem był szczytem moich możliwości na tamten czas. Długo biłem się z myślami, niczym kobieta nie mogąca zdecydować o kolorze sukienki. Ale zwalmy to na internety, które bardziej dezorientowały niż pomagały. W końcu zaufałem intuicji (a może doświadczeniu z empetrójką?) i kupiłem używane Piaggio z 2006... Słuchajcie - nie do zdarcia maszyna. Nawet po stłuczce z fordem transitem i efektownym ślizgu po torach tramwajowych w deszczowy listopadowy dzień. Miał chłopak "predyspozycje" i do dziś jest dla mnie wyrocznią przy tego typu dylematach.

Wcześniej i później kupiłem jeszcze masę używanych ciuchów, zdarzył się też poleasingowy laptop, fotel ze śmietnika, telewizor z odzysku, rower od znajomego i francuskie auto po powodzi w Niemczech. Plus kupa innych pierdół, których nie pamiętam. I nie pamiętam, żebym kiedykolwiek żałował. W zasadzie wszystko służy mi do dziś - nie licząc roweru, z którym wiadomo co się stało i skutera, bo sprzedałem. I pomimo wyraźnych oznak starości (kineskopowe tv grube na pół metra, fotel sygnowany czasami Eduardo Gierka) TO SIĘ NIE PSUJE. Co tylko potwierdza teorię, że kiedyś to był sprzęt... na zachodzie robiony... za dolary kupowany...

Ok, teoria teorią, ale teraz teoretycznie mamy technologię, która w teorii pozwala stworzyć świat, w którym teoretycznie wszystko działa i żyje sobie wiecznie. W teorii. Bez usterek, napraw i wymiany tego co nie działa. Nigdy się to rzecz jasna nie wydarzy, ale marzenia warto mieć.

Bo wiecie - złapałem się na tym, że zanim kupię cokolwiek nowego, zastanawiam się czy aby mi się to za chwilę nie spierdzieli. Szukam nalepki "made in" i czy w okolicy jest jakiś serwis w razie co. Zaznajamiam się z warunkami zwrotu, reklamacji, nieprzekonany kupuję, obchodzę się z tym jak z jajkiem i żadnej przyjemności z tego nie mam. No prawie, bo różnie bywa.

I tak sobie myślę, że czas obalić co niektóre mity w temacie używanego towaru. Bo jeśli ktoś coś takiego sprzedaje i do tego tanio, to...

To nie znaczy, że to coś nie działa. A jak nie działa, to pisze, że nie działa.

To znaczy, że jest sprawdzone. Tyle, że niepotrzebne. Ma się kurzyć?

To nie znaczy, że lewizna. Wystarczy poczytać komentarze.

To znaczy, że chce się pozbyć problemu. Bo np. zagraca mu piwnicę i nie ma gdzie węgla zrzucić.

To nie znaczy, że chce uciec z twoimi pieniędzmi. Skarbówka jesteś? Nie traktuj wszystkich jak złodziei.

To znaczy, że kasa nie jest najważniejsza. A ty myślisz jak typowy Polak: tanio = podejrzanie, drogo = za drogo.

Tak to może wyglądać w przypadku nowych rzeczy. Mp3 była tania i nie dała rady. Gdybym chciał nówkę Soniaka, musiałbym ze 3 miechy oszczędzać, aż by mi się w końcu odechciało. Przy takim rozstrzale cenowo-jakościowym złotym środkiem jest zakup porządnej używki. A że ktoś tego dotykał, może nawet poślinił, a z słuchawek trzeba wyciągać woskowinę? Nie rusza mnie to jakoś. To kwestia ustawienia sobie priorytetów i pewnie mając nieskończoną ilość gotówki w skarbonce gromadziłbym w domu same najnowsze cuda. Ale jest jak jest i jeśli muszę coś mieć (lub bardzo chcę), to używany towar biorę w ciemno, bo nigdy się nie zawiodłem.

Albo nie pamiętam tego.

Zresztą - każdy z nas miał, ma albo będzie mieć partnera, który jakby nie patrzyć był, jest lub będzie towarem używanym :) Dlatego nie rozumiem tych, którym gęba krzywi się na widok rzeczy z drugiej albo i trzeciej ręki.

I teraz jestem ciekaw, jak się mają Wasze wybory zakupowe :)


Czytaj dalej »

4 paź 2013

TO JAK SIĘ JE PRZEZ INTERNET ?

0

I tym oto wpisem współpraca z Foodpandą dobiega końca. Ja was z góry lojalnie uprzedzam, że tekst będzie dłuższy niż zwykle. Trochę w tym mojej winy, bo sam ustaliłem takie zasady - pięciu szczęśliwców, w zamian za zwycięstwo w konkursie, podzieli się swoją opinią o serwisie, a ja je wszystkie wrzucę na bloga. I tu cała reszta winy spada na moich wylewnych czytelników, którzy zamiast kilku zdań postanowili stworzyć elaboraty o Foodpandzie. A ja to muszę teraz wszystko pomieścić...

Ale na początek najważniejsze, czyli moje zdanie. Uznałem, że skoro będę miał wsparcie, to do wiarygodnej oceny wystarczy jedno moje zamówienie. Będzie za to oryginalnie, pełna egzotyka - pomyślałem. I zamówiłem... pizzę, bo lista 20-stu knajp, które są w stanie do mnie cokolwiek przywieźć, składała się z kebabów, sushi i pizzerii właśnie. Mój grymas jednak szybko zamienił się w uśmiech, bo dostrzegłem tam moje ukochane ostatnio Piatto Bianco - byłem raz, zakochałem się i dlatego to do nich poszło zamówienie. Nie do żadnej "zajebistej pizzy", o której nie mam pojęcia czy rzeczywiście taka jest. Dostaję masę takich ulotek i każdą wyrzucam.

Sama procedura zamawiania jest tak prosta, że szkoda mi tu miejsca na szczegóły. Ot wpisujesz, gdzie mieszkasz, wybierasz knajpę z listy dostępnych i otwartych, wybierasz szamkę, formę płatności i czekasz. W międzyczasie przychodzą ci na maila i na telefon różne powiadomienia, które przekonują, że naprawdę zamówiłeś jedzenie przez internet i to jedzenie naprawdę do ciebie przyjedzie.

No i jest. Zapytałem pana dostawcę czy dużo mają takich zamówień przez sieć. Celowo nie pytałem czy z Foodpandy, bo to przecież nie jego działka, a chciałem poznać jedynie tendencję czy rzeczywiście internet wypiera telefon. Facet powiedział, że od rana do nocy spływają zamówienia z netu i ciężko im to ogarnąć. Ale z moim wyrobili się perfekcyjnie - miało być w godzinę, było w 50 minut. Chciałem zapłacić kartą, płaciłem kartą. Nice.

A sama pizza z Piatto Bianco jak zwykle pyszna, ale trochę za chłodna jak na obiad. W sumie też niczego innego się nie spodziewałem i chyba jeszcze nigdy nie dostałem gorącego żarełka z dowozu. Zresztą nie jest to dla mnie jakiś wielki problem, bo nastawiam sobie zawczasu piekarnik, wrzucam na 5 minut i mam ciepłe.


Wracając jeszcze na chwilę do samego interfejsu Foodpandy, porównałem go z interfejsem dwóch innych portali tego typu. Co jak się okazało nie miało większego sensu, bo wszystkie prezentują się podobnie i działają na tych samych zasadach. No fakt, ciężko tu o jakąś większą innowację. Wszystko co powinno być i ułatwić człowiekowi złożenie zamówienia, jest na swoim miejscu i działa jak należy: filtry-nie filtry, informacje o cenach, dowozach, płatnościach. Zamawiając cokolwiek przez telefon zawsze jest ryzyko, że o coś nie dopytasz, ktoś niedosłyszy, nie odpowie, pomyli się. Albo w ogóle nie odbierze telefonu, różnie bywa. W internetach wszystko masz jak na tacy i skupiasz się na tym, co najważniejsze - na smaku, który chcesz mieć w ustach.

I w sumie jedynym minusem jest to, że tylko 20 knajp dowozi żarcie do mojej okolicy. A nie mieszkam na jakimś poznańskim wygnajewie, tylko w mieście MIEŚCIE. Z ciekawości sprawdziłem, ile dowozi do samego centrum. Wynik - 18. Trochę słabo, ale biorąc pod uwagę że zamówienia z netu sypią się jak dzieci piaskiem, to tych kilkanaście firm musi mieć gigantyczny utarg. A zatem - firmy, trochę dajecie dupy że was na Foodpandzie nie ma. Tym bardziej, że - jak powiedział mi Ralf - wejście na portal macie za free. Ale to wasza sprawa.

Boli też newsletter. Jasne, że nie każdy musi z niego korzystać, ale ja na przykład chciałbym wiedzieć jaka knajpa w moim mieście ma najciekawszą propozycję na dziś. I takie info rzeczywiście dostaję, tyle że w Warszawie to ja jeszcze nie mieszkam i wolałbym dostawać newsy o poznańskich promocjach. Nie wiem, jak w innych miastach, ale w moim to nie działa. 

I tak już powoli kończąc - wyobraź sobie skrzynkę pocztową. A w niej ulotki, masa ulotek. Irytujących, brzydkich, papierowych ulotek. Spójrz na tą skrzynkę. A teraz na Foodpandę. I jeszcze raz na skrzynkę. I znów na Foodpandę. Widzisz różnicę? Przeszłość vs. przyszłość. Tradycja kontra nowoczesność. Ja polecam, a co sądzą inni? Wiesz, gdzie szukać. Ocen miało być pięć, są cztery - też dobrze. I też polecam, bo opinie są różne i każda ma swoją historię :)


Czytaj dalej »

14 wrz 2013

KIEDYŚ TO JESZCZE ZAŁOŻĘ... CZYLI JAK POZBYĆ SIĘ CIUCHÓW, KTÓRYCH ŻAL CI WYWALIĆ

0

Wstyd się przyznać, ale szafę z ubraniami to ja mam zawsze zawaloną. Jak baba. I jak baba mam do tych ubrań sentyment mimo, że połowy nie noszę. Może raz założyłem, a potem do niczego mi nie pasowało. Jak baba... Jedyne, co mnie odróżnia od kobiety, to nie kupuję nowych spodni po to, żeby mieć co założyć do starej koszuli.

Tak czy siak - mam za dużo. Myślałem o zakupie większej szafy, ale chyba nie tędy droga. Zresztą tak samo jak pytanie samego siebie "a będziesz to nosił?", "a założyłeś to kiedykolwiek?". Jasne, że tak! Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda... Bo nieskromnie powiem, w szafie to ja mam ładne rzeczy, których wcale nie mam ochoty się pozbywać. Jak większość nas, chciałoby się powiedzieć, kobiet... Ech mam nadzieję, że choć paru facetów na świecie też ma tak samo (błagam, nie zostawiajcie mnie samego).

Dobra, nie marudź i weź się do roboty.  No to się wziąłem - odpaliłem internety. Przecież nie będę sam decydował co mam wywalić, bo nie wywalę nic. Ktoś musi mi pomóc, najlepiej zapodając jakąś odkrywczą metodę utylizacji ciuchów tak żebym potem za nimi nie płakał. Heh, w końcu tyle mamy w kraju szafiarek i któraś na bank lansuje swój własny opatentowany model eksterminacji szmat.

Nic nie znalazłem.

Bo zapomniałem, że to nie ten kierunek i szafiarki nie radzą JAK żyć tylko W CZYM. A problem niedomykającej się szafy? Kto by się przejmował pierdołami. Internet to poważne medium i bzdurami się nie zajmuje.

Ale hej - problem pierwszego świata to może nie jest, ale nadmiar ciuchów musi się w końcu zmienić w jakieś rozsądne optimum. Tym bardziej, jak masz w planach kupić sobie coś nowego :)

Pozostawiony sam sobie...

... obmyśliłem zajebisty i przede wszystkim prosty plan naprawczy. Biseksualny (czy tam uni), dla wszystkich dwóch płci.

1. Nie stosuj triku z trzema kartonami, bo nie działa.
2. Ogarnij bałagan w pokoju, ustaw wszystkie meble pod ścianą, bo nie będziesz mieć gdzie położyć ubrań.
3. Rozłóż je ładnie na podłodze, na kanapie, fotelach, na stole i w żadnym razie nie rób z tego jednej wielkiej kupy lumpów.
4. Stwórz pierwszy komplet - zapisz sobie, zrób fotkę (najlepiej), zrób cokolwiek żeby zapamiętać z czego się składa.
5. Stwórz drugi, trzeci, czwarty komplet i tak do końca, do wyczerpania wszystkich możliwych opcji.
6. Sprawdź, co ci wyszło - rzuć okiem na zdjęcia i zobacz, jakich ciuchów tam nie ma. I nie wkładaj z powrotem do szafy.

Istnieje ryzyko, że wszystkie stworzą ci jakiś komplet. Tu masz dwa rozwiązania: pierwsze - masz zajebiste ciuchy, świetny gust i styl, więc lepiej dokup tę szafę; drugie - jeden ciuch masz na dziesięciu fotkach, drugi tylko na jednej... i wybór jest prosty.

Sam testowałem i wiem, że działa. Sentymentu co prawda się nie pozbędziesz, ale masz twardy dowód na to, czego nie potrzebujesz. Zresztą każdy sposób jest lepszy od bezsensownego patrzenia się na wieszaki. Nic tam nie zobaczysz i tym bardziej nie zdecydujesz. A jak obejrzysz fotki, to spróbuj sobie wmówić, że wcale tak nie jest.

Dobra, mam nadzieję że nie jestem jedynym facetem na świecie, który ma sentyment do ubrań? Bo kobiety to wiadomo ;)


Czytaj dalej »

22 sie 2013

FOODPANDA, JA I WY. ZJEMY COŚ RAZEM? (konkurs + wyniki)

0

Dwa słowa (no może cztery akapity) wstępu, bo nigdy nie byłem fanem zamawiania jedzenia do domu czy gdziekolwiek. Może dlatego, że w czasach studenckich w domu bywałem rzadko i raczej stołowałem się na mieście. A teraz, kiedy moje życie obraca się w schemacie praca-dzieci-dom, wolę dla przyjemności i zmiany klimatu wyjść w miasto i posiedzieć w miejscu, które pozwoli mi odreagować i gdzie nie muszę po sobie zmywać.

Akurat zmywanie mógłbym olać, bo od sterty brudnych naczyń jeszcze nikt nie umarł, ale... NIE MOGĘ! Tak mam, to mój ósmy bzik, moja ósma fanaberia i utrapienie, że po obiedzie musi być czysto. Nie wezmę pilota, nie położę się przed TV i nie poproszę którejś z moich kobiet o piwo z lodówki, dopóki w kuchni panuje chaos. Umieram potem ze zmęczenia, ale coś za coś - widzę efekty, więc chyba jest dobrze.

Nie - nie jest dobrze.

Bo nie dość, że tracę siły, to jeszcze tracę czas, który mógłbym spędzić choćby z dzieciakami. Nie raz i nie dziesięć chwytałem za telefon, żeby coś zamówić, ale... kiedy te cholerne ulotki są najbardziej potrzebne, wtedy ich akurat nie ma. A makulatura to nie puszki, żeby ją zbierać więc każda "najtańsza, największa i najszybsza pizza w mieście" ląduje w koszu.

A nawet jeśli cudem uda mi się jakąś wygrzebać, to ja nie wiem co to za jedzenie. Jakaś nowość, a ja nie chcę nowości - chcę sprawdzoną firmę, która przywiezie mi dobry obiad. Na szczęście coraz więcej knajp zaczyna myśleć i widzi, że ulotka to nawet do pieca się nie nadaje. Oni szukają alternatywy, ja szukam alternatywy...

...i tak oto zjawia się Foodpanda.


Foodpanda.pl, czyli miejsce w sieci, które pogrzebie modę na ulotki z jedzeniem. Nie zamawiasz przecież pizzy wtedy, kiedy rzucą ci ulotkę pod drzwi, ale wtedy kiedy masz na nią ochotę. Ludzie nie lubią, kiedy im coś im się wciska. Wolą decydować sami i tu z pomocą przychodzi internet, do którego zaglądasz kiedy TY tego chcesz. Idąc tą logiką: jesteś głodny - wchodzisz na Foodpandę, która w jednym miejscu zbiera knajpy oferujące dowóz żarełka tam, gdzie sobie zażyczysz. I nie tylko wspomnianej pizzy, bo jak masz ochotę na sushi - zamów sushi, jak na schabowego - przywiozą ci schabowego. Masz po prostu wybór i nawet jak za bardzo nie wiesz co-by-tu-dzisiaj-zjeść, to Foodpanda ci podpowie.

I co najważniejsze - wszystko dzieje się online. Nie ma ryzyka, że kucharz napieprza tłuczkiem kotlety i pani na telefonie nie usłyszy twojego "bez oliwek". Założenie jest takie, że na etapie komunikacji nic nie ma prawa się popsuć, ale..
...czy obiad trafi do mnie na czas?
...czy nie nastąpi nieoczekiwana zamiana miejsc?
...czy moje zamówienie w ogóle dojdzie po tych światłowodach tam gdzie ma dojść?

To się okaże, bo w ramach współpracy z Foodpanda przez miesiąc będę szukał odpowiedzi na te i inne pytania. Sprawdzę czy serwis działa mimo braku dostępu do internetu, obczaję jak aplikacja mobilna prezentuje się na nokii 3210, przetestuję motyw "ale przecież ja nic nie zamawiałem", spróbuję anulować zamówienie w 40 minut po jego złożeniu, zapytam czy da radę zapłacić w naturze, zadzwonię też na infolinię i będę robił problemy.

A tak naprawdę spodziewam się całkiem udanego miesiąca i aż tak czepiał się nie będę :) Tym bardziej, że Wy możecie mi w tym pomóc. Jak?

Biorąc udział w konkursie!

Mam dla Was 5 voucherów do wykorzystania w Foodpanda.pl. Każdy wart 30 40 zł, więc spokojnie wystarczy na jeden porządny obiad albo dwa biedne.

Co musicie zrobić?

Każdy z nas ma inny gust i inne preferuje smaki, więc - podzielcie się ze mną najlepszym lub najgorszym daniem Waszego życia. Jedno albo drugie. Potrawa, dla której moglibyście oddać się za pieniądze albo danie, którego nie weźmiecie do ust choćby to Wam płacili. Delicious or disgustin. I w trzech słowach: dlaczego? A voucherki polecą do tych pięciu osób, których odpowiedzi spodobają mi się najbardziej.

No dobra, a co z tą pomocą?

Ci z Was, którzy otrzymają vouchery, w ciągu miesiąca zamówią sobie u pandy obiadek, a potem podzielą się ze mną wrażeniami. Następnie wszystkie 5 opinii zląduje u mnie na blogu, we wpisie podsumowującym całą akcję. Bez żadnej ingerencji w to, co napiszecie - poleci tak jak jest. Możecie zachwalać, możecie być obojętni, możecie krytykować (byle konstruktywnie). Powiedzmy, że czekam tydzień - do przyszłego czwartku do wieczora - a wyniki pojawią się dzień później i w tym samym miejscu. Czyli tutaj, poniżej.

Podsumowując-reasumując, macie okazję współtworzyć finałową notkę o Foodpanda i nie wahajcie się tego wykorzystać.

- WYNIKI KONKURSU -

Oto nadszedł ten wiekopomny moment, na który wszyscy czekali. 3, 2, 1... za darmo najedzą się (alfabetycznie):

Heterozja, Kaś, Kondux, Malvina Pe i Marta Szymula.

A prawda jest taka, że najchętniej zamknąłbym oczy, przejechał palcem po ekranie i wylosował całą piątkę - tak mnie Wasze historie urzekły. Wszystkie bez wyjątku. Ale, że za losowanie bez pozwolenia idzie się do więzienia, to oficjalnie cała Wasza piątka wygrała z resztą o przysłowiową długość paznokcia.

Wyślijcie mi proszę Wasze maile pisząc do mnie... hmm... maila (na looqash.blog@gmail.com). Komplementowanie mojej skromnej osoby mile widziane, ale generalnie treść dowolna, bylebym miał adres :) W odpowiedzi pokieruję Was dalej i przekażę kody na żarełko.

Jeszcze raz dzięki wszystkim za zabawę - super, że się zaangażowaliście, a dzięki Wam naszła mnie inspiracja do napisania bardzo fajnego tekstu. Możecie być z siebie dumni :)



Czytaj dalej »

7 cze 2013

SEZON NA UPADKI BIUR PODRÓŻY UWAŻAM ZA OTWARTY

0
Jeszcze się na dobre sezon urlopowy nie rozpoczął, a już padło pierwsze biuro podróży w tym roku - GTI Travel. Szybko i to nie wróży dobrze. Na miejscu tych wszystkich ludzi - bałbym się o swoje wakacje. Zresztą - ja nie wierzę, że oni się nie boją. Po tym co się działo w zeszłym roku powinien bać się każdy.

To co, w ogóle nie kupować wycieczek? Przecież te biura z tego żyją i jak przestaniemy u nich kupować to tym bardziej popłyną. No dobra, ale one od lat działają na granicy opłacalności. Sprzedają te swoje turnusy totalnie po kosztach, bo konkurencja. I liczą, że znów się uda. Albo wiedzą, że jednak nie i świadomie sprzedają nam ściemę. My zadowoleni planujemy wakacje w tropikach za bezcen, a tymczasem z walizką naszych pieniędzy w tropiki ucieka sobie prezes.

Ja mam taką małą radę dla tych z was, co jeszcze się wahają - sami sobie zorganizujcie wyjazd. Bo dla tych co już podpisali papiery nie ma ratunku i muszą liczyć na fuks - takie czasy. Ale jeśli stać was na 2 tygodnie w Egipcie za 2,5 klocka, to tym bardziej dacie radę ogarnąć taki wyjazd samemu. I macie tą pewność, że wasza kasa nie trafi w czarną dziurę i spokojnie wrócicie do domu bez zdawania relacji do tvn24. Poza tym - taka podróż was nie ogranicza! Na miejscu robicie co chcecie, kiedy chcecie i nie macie poczucia, że jak odpuścicie safari to kasa pójdzie na marne. Całe życie to jedno wielkie planowanie, człowiek ciągle jest od czegoś i kogoś uzależniony, więc po co to dążyć do tego samego na urlopie?

Ja wiem, że organizacja, logistyka, brak czasu - to wszystko przeszkadza, ale ej! Kto zleca organizację swojego czasu innym niech się potem nie dziwi, że coś jest nie tak. Nikt na świecie nie wie, jakiego wypoczynku nam trzeba bardziej niż my sami. A jak już koniecznie musisz kupić tą wycieczkę - nie wydawaj na nią wszystkich oszczędności. Inaczej - jeśli cały rok oszczędzasz tylko po to, żeby polecieć na Kubę, to zmień plan. Takie przygody są dla bogatych, którzy nie będą płakać jak się coś sypnie. Zbieraj sobie na tą Kubę, ale poleć na Maderę. Słabo nie? Tak pesymistycznie wyszło. Ale nie chcielibyście się znaleźć w sytuacji ludzi, którzy z dnia na dzień dostają kopa w dupę, zostają bez kasy i nie mają jak wrócić. Dlatego najlepiej samemu. A jak nie, to nie za wszystko co macie w śwince.

Serio, daleko mi do skrajnego pesymizmu i raczej nazwałbym to realizmem. I nie trujcie, że ani w tym luzu, ani spontanu. No zero, ale na tej zasadzie spontanem jest też gierka w kasynie jak się nie potrafi grać. Bo tak się porobiło, że w obu przypadkach ryzykujemy grube pieniądze. Z tą tylko małą róznicą, że kupując wycieczkę nie bierzemy tego pod uwagę.

Jakiś czas temu doszła do mnie informacja, że Itaka ma ciężko. Koleś pod krawatem przy stoliku obok chyba trochę się zapomniał i powiedział parę słów za dużo. Nie wiem kim był, ale sprawiał wrażenie obeznanego z tematem. Niby nic nowego, bo sytuacja ogólnie różowa nie jest, ale Itaka to duża i sprawdzona firma. Tyle, że GTI też było duże. I Triada w zeszłym roku. Tu wielkość po prostu nie ma znaczenia i jedyne, co może ludzi uratować (i firmy zresztą też) to myślenie i chłodna kalkulacja. Mimo tych gorących piasków na horyzoncie.




A jak tam Wasze plany wakacyjne? Sami ogarniacie czy ryzykujecie z biurem?

Czytaj dalej »

4 cze 2013

MAŁŻE MÓWIĄ ŻE KRANÓWA JEST SPOKO

0
Pijecie wodę z kranu? Taką prosto z rury? Nie, nie pijecie. Większość Polaków nie pije i ja też, jak nie muszę. Od roku nie kupuję też wody w butelkach, bo kupiłem sobie dzbanek z filtrem - idealne rozwiązanie i masa gotówki zostaje w portfelu. WTEM! Słyszę w TVN, że w Krakowie mają najczystszą kranówę w Polsce i można ją pić bez opamiętania. A wczoraj odezwał się Poznań i ponoć tu też nie trzeba jej gotować.

Nie jestem zawodowym badaczem wody, więc nie wiem ile w tym prawdy, ale z drugiej strony nie mam też pojęcia, co znajduje się w takiej Kropli Beskidu albo innej Biedrowiance. Podoba mi się za to, że firmy wodociągowe zaczęły w końcu walkę o klienta, bo jakby nie patrzeć za wodę z kranu się płaci, a im więcej jej poleci, tym więcej kasy wpadnie do kieszeni takich firm. A wiecie ile kosztuje litr kranówki w Poznaniu? 0,004 zł. Mniej niż pół grosza. Zero w przybliżeniu. 100 razy mniej niż taki litr w butelce.

Dobra, ale muszą mieć jakieś podstawy, żeby nakłaniać nas do czegoś, co świadomie postrzegamy jako ryzykowne. No bo jak woda za twarda, to nam kamienie na nerkach wyrosną, a jak chlorowana to wrzody na żołądku i w ogóle zaraz zaczniemy świecić. No mamy jakiś taki dziwny lęk przed słowem 'pierwiastek' nie mówiąc już o ich nazwach. Ale to raczej wina pani od chemii i tego pokręconego Mendelejewa (nie można było prościej?).

No więc podstawy, żeby zmienić nasze myślenie o kranówie, są. I to mocne, bo wyniki badań mówią same za siebie. Jakiś czas temu Brita (ta firma od dzbanków, ale nie mojego) wystartowała z serią takich badań w największych miastach Polski. Najciekawsze wyniki zawsze dają ślepe testy - zasłaniają wam oczy i każą próbować. Okazało się, że smakowo i zapachowo trudno było ludziom odróżnić wodę z kranu od tej z butelek czy z filtra. I co ciekawe, im woda twardsza, tym smaczniejsza.


Inna sprawa, że nie rozumiem po co komu smak wody. Woda ma gasić pragnienie, ma uzupełniać braki mineralne, ma być neutralna i nie mieć skutków ubocznych. Dla smaku pije się piwo, colę, herbatę albo wodę smakową, ale to już jest mega słaba opcja.

W ogóle twarda woda może źle wpływać na jakość prania, ogrzewanie w kaloryferach, nawet na to czy się dobrze umyjecie czy nie, ale nie na organizm, bo zawiera sporo więcej wapnia i magnezu, który - zwłaszcza w przypadku takich kawojebców jak ja - trzeba regularnie uzupełniać.

Ogólnie z badań wynika, że jest bardziej niż git. W kranówie nie ma żadnych bakterii, żadnego syfu z szamba, nawozów z pola, śmieci z lasu, niczego nie ma. Ale to nie Kononowicz jest autorem tych badań a poważne firmy laboratoryjne, więc można im wierzyć. Tym bardziej, że podobno mogę nawet wyrzucić mój ukochany dzbanek, bo filtr wcale nie zatrzymuje chloru, a zatrzymuje mi magnez, dzięki któremu po trzech kubkach kawy dziennie nie mam wieczornego zjazdu.


Zresztą najbardziej przekonują mnie małże, których używa się do badania jakości wody - jeśli małżom woda nie smakuje to się po prostu zamykają, a jak wszystko jest w porządku - leżą otwarte i zadowolone z życia, zupełnie jak ludzie. To właśnie te małe małże spełniają funkcję takiego naturalnego filtra, więc teoretycznie ten co mam w domu mógłbym wyrzucić do kosza.

Ciekawą rzecz możecie zaobserwować w dyskontach, perfidnie zaglądając ludziom do koszyków. Pakują do nich najtańszą możliwą podróbę coca-coli, najtańsze soki, no i najtańszą wodę. Spoko, szukają oszczędności kosztem jakości. Ale nie wpadną na to, że zamiast nosić ją litrami na trzecie piętro kamienicy, taka sama albo lepsza leci im z kranu. Kwestia zmiany nastawienia i to właśnie próbuje się robić w Poznaniu.

Nie wszyscy pewnie uwierzą i nadal będą przepłacać za wodę w plastiku, ale to ich wybór. Ja wybieram kran.





Tak się rozpisałem o tej wodzie... Pijecie ją w ogóle? Bo znam takich, co nie tkną nawet.


Czytaj dalej »

30 maj 2013

MÓJ SENTYMENT DO EB

0
Pamiętacie EB? Dwa tygodnie temu powstał fanpage - EB wróć!* Ponad 5.000 fanów w dwa tygodnie, prawie 2 tysiące nowych w ciągu ostatnich trzech dni. Dużo jak na to, że od 10 lat nie można go u nas kupić. Chcą, żeby Żywiec przywrócił Elblągowi browar. Cóż, dla mnie może to być dowolne miasto. Ale fakt - mogłoby wrócić.


* fanpage zniknął... ale wrócił. I już nie domaga się powrotu EB do Elbląga. Ciekawe.

W 2000 roku miałem 15 lat. Ehm, no nie oszukujmy się - to jest wiek (tzn. wtedy był), kiedy młodzi zaczynają eksperymentować z seksem, paleniem wszystkiego i piciem każdego płynu. To jest moment przejścia z piaskownicy na prawdziwą, nie zamkniętą w żadnym kwadracie plażę. Zaczynają liczyć się znajomi, imprezy i znajomi, a rodzina i nauka idą w odstawkę na co najmniej 4 lata (teraz 6 bo jeszcze gimbazjum). I to jest moment, kiedy naszym najlepszym przyjacielem zaczynają być używki, bo używki zbliżają do siebie ludzi. A nastolatki chcą się zbliżać.

Wtedy EB jeszcze się sprzedawało i na pierwszych imprezach człowiek właśnie tym się upijał. Pamiętam, że było tańsze niż Żywiec a jako młodzi licealiści nie mieliśmy swojej kasy tyle, ile dzieciaki w liceum mają teraz. Wtedy jeszcze nie było takich kontroli z dowodem albo może po prostu wiedzieliśmy gdzie kupować, żeby nie narobić sobie problemów za gówniarza. Moja mama - gdyby to czytała - pewnie zamruczałaby coś pod nosem w stylu "jak ja go wychowałam", "to nie może być mój syn" albo "jaką jestem złą matką". Chociaż nie, już trochę się chyba przyzwyczaiła, że biadoląc świata nie zmieni. Ale pewnie pytałaby sama siebie, jak można mieć do takich ekscesów sentyment. Ano można.

Ja mam sentyment do czasów podstawówki, kiedy musiałem uciekać przed 'kolegami' żeby nie dostać kamieniem. Dzięki temu wiem, że kopanie w dupę słabszych jest po prostu słabe i nie jest to dobra metoda na podryw. Mam sentyment do czasu bierzmowania - dzięki temu zdecydowałem, że swojej nogi więcej w kościele nie postawię. Mam sentyment do swoich pierwszych dziewczyn, które mnie rzucały - jedna po drugiej. 3 miesiące starania i 3 dni 'chodzenia' ze sobą. Ale - wiem, jakie durne błędy popełniałem i z każdym rokiem było coraz lepiej (czytaj: dłużej). Mam sentyment do pierwszego zapalonego papierosa - który był jednocześnie ostatnim w moim życiu.

Nie wiem kiedy wypiję ostatnie piwo. Ale EB było pierwsze. Nie żeby mi od razu smakowało, ale nie to było najważniejsze. Ważny był czas dzięki niemu spędzony. Jasne, że mogłem iść na ranczo z całą ekipą (mieliśmy kiedyś taką plenerową imprezę na 200 osób u bogatego kolegi, pierwszą w liceum) i pić soczki. Ale to miałoby swoje konsekwencje, wszyscy wiemy jakie. A ja nie chciałem się izolować i zamykać nawet na te mało legalne środki tylko dlatego, że miałem 15 lat i z definicji nie wolno mi było. Kwestia ułożenia sobie w głowie pewnych spraw i picie za młodu wcale nie oznacza alkoholizmu na starość. Wszystko jest dla ludzi, tyle że nie dla wszystkich.

Ja was wcale nie namawiam do lajkowania tego profilu i w ogóle nie mam z nim nic wspólnego. Nie pamiętam też jak smakuje (hmm... jak piwo?), ale sentyment do EB pozostał i wiedząc, jak łatwo monitoruje się dziś media - szczególnie te socjalne - wiem, że im takich sentymentalnych gości więcej, tym większa szansa, że ktoś to zauważy, zwęszy na tym biznes i browar wróci na półki. Ej, skoro Frugo mogło, to dlaczego nie EB?

///

A na koniec - dwie reklamy. Jedna kontrowersyjna, druga z młodym Żmijewskim i Lubaszenką. Tę pierwszą szybko zdjęli z anteny więc możecie nie pamiętać. Ja nie pamiętałem.









Myślicie, że to 'czas na EB'? A może na powrót czegoś innego sprzed lat?


Czytaj dalej »

13 maj 2013

SPÓJRZCIE NA TE OCZY....

0
Czyż nie są hipnotajzin?

Jestem stałym bywalcem Biedronki, bo mam ją pod domem. W sumie kto nie ma. Dla mnie to fenomen ostatnich lat i nikt mi nie powie, że tak nie jest. Generalnie dyskonty, ale wiadomo gdzie 90% Polaków robi zakupy. No przyzwyczailiśmy się. Bo tanio i blisko, i nawet nie zauważyliśmy jak bardzo daliśmy się zmanipulować.

Biedronka na Łukaszewicza w Poznaniu. Tam chodzę jak nie pięć, to cztery razy w tygodniu. Nie wiem czy mogę akurat ten sklep uznać za reprezentanta sieci, ale skoro to jest sieć i teoretycznie wszystko działa, dzieje się i wygląda tak samo, to jeden przypadek rzutuje na całą resztę i nie ma zmiłuj.


Standardy kochana, standardy!

Ja wiem, że różnicę robią ludzie którzy tam pracują, ale po to są standardy, żeby niezależnie od człowieka mogły być respektowane wszędzie. Zresztą - zasłanianie się ludźmi, których samemu się dobierało (wg standardów oczywiście) jest słabe i totalnie pogrąża każdą firmę. A im większa, tym gorzej.

Okej. Ostatnio, czyli od jakiegoś roku, spięcia na linii ja-Biedronka zdarzają się coraz częściej. Przelało się, więc ja przelewam moją irytację tutaj. I ciekawi mnie, czy macie tak samo.

1. Okrągłe ZERO nowości. I to nie to, że mi się w dupie poprzewracało, ale taki jest fakt i do tego zostałem przez B. przyzwyczajony. Co tydzień - coś nowego. Cokolwiek - jogurt, piwo, kawa, jakiś egzotyczny owoc, ale coś tam zawsze było. Patrzę na takiego Lidla i widzę, że można. A tu rzygać się chce, bo ciągle to samo.

2. To samo i ceny rosną. A promocji brak. Nie wiem czy wy też to widzicie, ale w Biedronkach nie ma promocji. Tam ceny zawsze mają być niskie, więc po co promocja. Ale nie są i rosną bardzo niepostrzeżenie. Bo zauważcie, że zmieniają się bardzo rzadko, co bardzo nas przyzwyczaja i łatwo nas potem wydymać. Takie masło - chyba przez cały rok cena nie drgnęła nawet o grosz, co by nagle z dnia na dzień podskoczyć o 50. Jeśli przez rok kupiłem 100 kostek po jakiejś stałej cenie, to za 101, 102 i nawet 110 kostkę zapłacę w ciemno. Dopóki mnie coś nie tknie, że te rachunki coś za duże wychodzą. I tak manipulują przy prawie każdym produkcie. Poza piwem, które zawsze mają tanie i czasem nawet coś obniżą. Taka ciekawostka.

3. No ok, ale żebym te ceny chociaż widział. To nie - do wyboru 10 różnych past do zębów, a pod spodem 5 cen, z czego 2 od past, których nigdzie nie widzę. Idę to czytnika - 'nie znaleziono towaru'. Tylko sprawdzałem - od roku albo dłużej nie znajduje żadnego towaru, który podkładam, zatem zero zdziwienia. Idę do kasy i proszę o sprawdzenie. Cena oczywiście wyższa niż myślałem. Zwracam uwagę, żeby to poprawili na regale, bo wprowadzają klienta w błąd. Cisza. Nie sądzi pani? Cisza. W takim razie ja chcę tą cenę, która tam jest. Ależ skąd, tej pasty przecież nie ma! Ale cena jest, ja myślałem że dotyczy tej pasty i z tą myślą chciałem ją kupić. Cisza. To jest OK wg pani? Kasować? Tak, kasować. Bez do widzenia.

4. Teraz już się przyzwyczaiłem (wiadomo), ale po kosz na zakupy muszę dymać przez całą szerokość sklepu, do ostatniej kasy. Bo oni nie są od ustawiania koszyków przy drzwiach - ani sprzedawcy, ani ochrona. Przecież to mi jest potrzebny, nie im.

5. Pomijam porozpierdzielane palety tak, że przejść nie można i przeterminowane produkty (ale jestem miły, zwracam obsłudze i nie chcę nic za to). Albo nie pomijam - takie wtopy też nie powinny mieć miejsca. Nawet tu.


I co ja mogę teraz?

Ano, mogę się obrazić. I pojechać do Lidla kawałek dalej albo liczyć na godne promocje w Tesco. Ale co robię? Wracam do Biedrony jakby się nic nie stało, bo szkoda mi czasu i paliwa na dojazd.

Tym właśnie B. wychowała albo wręcz wyhodowała sobie klientów - jest wszędzie i zawsze po drodze. Więc idę do B. bo co mam zrobić. Uzależniliśmy się wszyscy, bo oprócz niskich cen zapewniła nam też ten komfort, że każdy ma blisko. A przynajmniej bliżej niż gdzie indziej. Zakupy on-line nie robią takiego szału, bo raz że nigdy nie możesz być do końca pewny co znajdziesz w kartonie, dwa - taniej wcale nie jest, trzy - mniejszych zakupów nie zrobisz, bo dowóz kosztuje.

A standardy? Tak jak alkoholikowi po latach picia zależy już tylko na procentach, tak nam zależy na cenie. Wejść, kupić, wyjść. I możemy sobie wmawiać, że to przez kryzys, że nędza i trza oszczędzać. Pijak też się tłumaczy - ma problemy to pije, ale jak się pozbiera to przestanie. Tiaaa... Będziemy kupować w Biedronie to końca świata i nawet nie zauważymy, że w końcu i tam zaczniemy przepłacać.

Tak nas zahipnotyzowała jędza jedna.




A jak wyglądają Wasze doświadczenia z tym owadem? Bo nie wierzę, że jesteście super zadowoleni.

Czytaj dalej »

24 kwi 2013

TY NIE MUSISZ ALE DAJ LANSOWAĆ SIĘ INNYM

0

Lans to kupowanie rzeczy, których nie potrzebujesz, za kasę której nie masz, aby zaimponować ludziom, którzy i tak cię nie lubią. Ogólnie lanserów albo się wyśmiewa, albo krytykuje. A zdajecie sobie sprawę, jak olbrzymi mają wpływ na nasze życie? I nie ma się co śmiać!

1. Kto dyktuje nam modę na wiosnę, lato, jesień, zimę? Sklepy? Celebryci? Magazyny modowe? Szafiarki? Sami sobie odpowiedzcie: jak często kupujecie ciuchy, bo dobrze wyglądają na manekinie? A jak często obserwujecie ludzi na ulicy, w autobusie albo w pracy? Ano właśnie, dzięki zwykłym ale fajnie wyglądającym ludziom pojawia się w naszych głowach zajawka o zmianie garderoby.

2. A zakup nowego iPada po 2 tygodniach stania dzień i noc w kolejce do Apple Store? Szczyt amerykańsko-japońskiego lansu. No ale ktoś musi być pierwszy choćby po to, żeby potem co drugi licealista w naszym biednym kraju siadał na krawężniku z nowiuśkim tabletem w łapkach. No a skoro on i cała reszta mogą, używają i cieszą buzie, to co nas jeszcze powstrzymuje?

3. Okazuje się, że czytanie to dzisiaj też już jest lans. Nie czujecie lekkiego zawstydzenia widząc ludzi czy to z Kindlem, czy z papierową jego wersją w dłoni? Ma się wtedy tę myśl, żeby w końcu też się za siebie zabrać.

4. To, że jakaś knajpa jest modna nie bierze się znikąd. Może to być rudera, którą okupują lokalni hipsterzy albo całkiem sympatyczny lokal z kolorowymi kanapami. Info, że gdzieś warto bywać roznoszą przecież ludzie, którzy faktycznie i regularnie tam bywają - czytaj lansują się. No wiecie, prędzej zajrzę do takiego miejsca, niż tam gdzie ktoś był raz i twierdzi, że było w miarę spoko.

5. Ktoś kiedyś zapoczątkował jazdę na ostrym kole. Wyciągnął z szopy kozę po dziadku i pomknął na miasto. Okazało się, że to lans i cena za kolorową ramę, koła i kierownicę sięgnęła kilkuset złotych. Ostrokołowcy, jak żadna inna organizacja promująca zdrowy tryb życia, spopularyzowała jazdę rowerem po mieście. Nie ma znaczenia, że bardziej z potrzeby lansu niż prozdrowotnie. Ważne, że ludzie jeżdżą.

Lanserzy mają jeszcze jedną wartościową cechę, o której sami nie wiedzą. Oni kiedyś przestaną nimi być, skończy się im ta cała chęć pokazywania co mają, co noszą i gdzie byli. Ale będą wiedzieli jacy są. Co lubią, co potrafią, co warto a czego nie. Bo dużo mieli, nosili i bywali.

Także wiecie - bycie lanserem to nie tylko zbieranie punktów do swojego lansu. One się potem ładnie zamieniają w punkty doświadczenia.



Brzmi absurdalnie? Nie, ale jak chcecie to przekonajcie mnie, że tak nie jest :)

Czytaj dalej »

19 kwi 2013

MARKA VS. ZAMIENNIK + PARĘ PROPOZYCJI

0

Do większości ludzi powoli zaczyna to docierać, ale wciąż jeszcze jest masa takich, dla których marka produktu jest wartością nadrzędną. Jak but to tylko z krokodylem, jak tablet to z jabłkiem, jak serek homogenizowany to ten z małym głodem. Ceny z kosmosu (no może poza serkiem) i jakość często podobna do produktów niszowych marek. Jak dobrze, że są dyskonty.

Znam ludzi, którzy robią część zakupów w takiej Biedronce, a potem jadą do Carrefoura czy innego Tesco i tam dopełniają koszyk. Po co? Bo w dyskontach jest parę produktów z oryginalnym logo i są tańsze, a tych których nie ma dokupują gdzie indziej. Byleby to był makaron z Malmy a nie made by pan Czesio ze Szczecinka.

Totalna konsumencka głupota. Choroba wywołana bakterią takiego marketingowca-paciorkowca, na którą cierpią wszyscy. Jeden bardziej, drugi mniej, ale każdy powinien się leczyć.

To może ja zacznę. Czym się różni przecier pomidorowy Pudliszki od Madero? W smaku i składzie niczym. A ceną nawet o złotówkę. Pudliszki są produkowane na cały kraj (i kto wie, może i na zagranicę), a Madero tylko dla Biedronki. Pudliszki mają więc niższy koszt produkcji jednego przecieru, bo produkują na masową skalę i dostają takie rabaty na pomidory o jakich Madero może sobie tylko pomarzyć. A cena końcowa to około 2,50 za pudliszkowy przy 1,50 za biedronkowy. Gdzie wobec tego ta złotówka? Ano właśnie - w marce, w reklamie TV, w prowizjach dla dystrybutorów, merchandiserów, marketów... Wysoka cena tylko za to, żeby utrwalić w nas świadomość istnienia produktu o najwyższej jakości. Hej, hej - istnienia, a nie jakości samej w sobie, bo niby skąd mamy wiedzieć, dopóki nie kupimy i nie spróbujemy.

Nie twierdzę, że każdy 'oryginał' w porównaniu z zamiennikiem (nie podróbą!) leży i kwiczy. W takiej elektronice na przykład, tych wszystkich RTV AGD, znana marka gwarantuje lepszą jakość - działania albo serwisu jak mimo wszystko coś padnie. To są skomplikowane procesy produkcyjne i taki Samsung czy Sony, firmy utrzymujące się ileś lat na rynku, coś znaczą. W takich sytuacjach warto zapłacić więcej za mniej problemów w przyszłości.

Tyle, że my przecież najwięcej kasy wydajemy na rzeczy codzienne, jedzenie i tego typu sprawy. I serio, gdybym miał się żywić i wypijać tylko oryginały, myć się i sprzątać tylko znanymi markami, które gwarantują mi jakość bo są znane, to nie pożyłbym długo, gdyż jeszcze mnie na to nie stać. Nie no, co ja - nawet gdyby mi bankomat sprezentował jakiś dodatkowy bonus to nigdy nie wydałbym go na lansowanie się Domestosem, kiedy ten sam, lecz tańszy detergent mam pod nosem (ależ poeta ze mnie... z patosem ;)

To do dzieła. Mam tu dla was parę rzeczy będących perfekcyjnymi zamiennikami znanych marek, ale za (czasem o wiele) mniejszą kasę. To ważne, bo umówmy się - po co płacić więcej za tę samą jakość. Punktów do lansu nikt wam za to nie przyzna. A przywiązanie? No nie żartujcie, wszyscy tu jesteśmy młodzi i lubimy eksperymenty.


Fotka na samej górze to top 6 alternatyw, które serio mogę polecić. Musli, powidła i golarki (używałem z trzema ostrzami, ale nie wiem dlaczego Lidl je wycofał) jakościowo wyprzedzają markową konkurencję, a reszta prezentuje ten sam poziom. I wszystkie są średnio 2x tańsze, a Skino to moje ostatnie odkrycie. Być może też ich namiętnie używacie, ale jeśli widzicie je pierwszy raz w życiu to bierzcie w ciemno. Przy goleniu się nie zatniecie, kibel też będzie tak samo czysty, a co w portfelu zostanie to wasze.




Teraz Wy: macie jakieś ciekawe doświadczenia z takimi produktami? Jakieś godne polecenia? Bo chętnie bym zmienił np. papier toaletowy albo olej kujawski na tańszy.

Czytaj dalej »

9 kwi 2013

TYGIEL W POZNANIU. BYŁEM TO SIĘ PODZIELĘ

0

Miałem to zrobić już dawno, ale jakoś się nie składało. A to ważny i przyjemny temat, bo dotyczy jedzenia. Nie takiego zwyczajnego a zdrowego, bezemulgatorowego, ekologicznego żarełka, które miałem okazję degustować jeszcze przed wielkanocą. I trochę mi wstyd, że Tygiel pokazuję wam dopiero teraz, przyparty trochę do muru, bo już w ten czwartek startuje kolejny.

Bo Tygiel to takie małe targowisko z regionalną żywnością od masarza, serowara, pszczelarza i gospodyni domowej. To druga taka inicjatywa w Poznaniu, bo co sobotę na placu Bernardyńskim odbywa się Zielony Bazar i jest to taki większy odpowiednik Tygla. Ja znalazłem tam miejsce dla siebie - obok kiełbasy, szynki, parówki, boczku, wędzonki, potem serów z dziurami, bez dziur, pleśniowych delikatnych i tych intensywnych, śmierdzących, aż po słoiki z gotowymi wyrobami (obłędnie smaczny żurek) i przetworami (powidła śliwkowe, najlepsze jakie jadłem). Wszystko do bólu naturalne. Tak jak sami sprzedawcy i tu duży plus właśnie dla nich za to, że nie liczyli mi ile towaru im zjadłem degustując każde ich dzieło po kolei.

Ok, tyle wstępu. Teraz foty.


Spodziewałem się raczej jakiegoś namiotu, ale Tygiel odbył się w kameralnej REformie - pierwszym w Poznaniu centrum projektowania i renowacji mebli, i... odzieży od młodych projektantów (to z ich fanpejdża). Brzmi dość tajemniczo, ale REforma to bardzo młody lokal (wystartował 23 marca) i pomysły dopiero się rodzą.


To całość. Stoję obok drzwi wejściowych a za mną już tylko ściana. Mówiłem, że kameralnie.




Pan Marek Grądzki wytwarza tak dobre sery, że nawet ja - zdeklarowany antyfan serów 'śmierdzących' - poprosiłem o jeszcze jeden kawałek. I jeszcze jeden, i kolejny... Poza tym pan Marek hobbystycznie prowadzi bloga, a zawodowo gospodarstwo agroturystyczne, gdzie sobie te swoje serki produkuje i przy okazji zaprasza na serowe warsztaty kulinarne. Plus oczywiście pobyt w samym gospodarstwie, więc ja się zastanawiam nad takim spędzeniem jakiegoś majowego weekendu.




Przy braciach Zdziarskich - właścicielach Rolmięsu - zatrzymałem się najdłużej bo... Zresztą sami widzicie, słowa są zbędne. Nie dałem rady przetestować każdego mięska, ale te które próbowałem - klasa. Kupiłem od nich kawałek tradycyjnej szynki 40 zł za kg. I to była jedna z najtańszych opcji choć kusili mnie też szynką w rodzaju parmeńskiej - podobno lepszej od oryginału, bo nie śmierdzi. Ale za 105 zł więc tym razem odpuściłem.






Wędzone ryby, chleb na tradycyjnym zakwasie, sypane herbaty, konfitury... Tylko brać.

Więc wziąłem - dwa słoiki eko-żurku za 8 zł jeden i prawdziwie wiśniowy sok z Gryszczeniówki za 4. Soczek dobry, czuć że niepolepszany, ale bez szału. Za to żur - polecam bo jest wybitny i porównywalny chyba tylko z tym od mojej teściowej. A z tej przetwórni pochodzą jeszcze najlepsze w tej galaktyce powidła i masa różnych innych dżemów, które też muszą trzymać poziom.

Drugi Tygiel odbędzie się już w ten czwartek, w tym samym miejscu. Pewnie się przejdę, ale głównie po to, żeby zapytać organizatorów o plany na najbliższe pół roku. Bo póki zalegał śnieg, taka REforma była idealnym rozwiązaniem. Ale już za chwilę wszyscy będziemy szukać okazji do wyjścia z domu i nie sądzę, żeby ludzi ciągnęło na zamknięte w czterech ścianach targowisko. Fajnie byłoby też poszerzyć ofertę o regionalne wypieki (takie na słodko), warzywa i owoce od drobnych rolników i sadowników z Wlkp, a może i nawet o kuchnię regionalną, której przecież w dużych miastach prawie nie ma (a jak jest to tylko przy okazji durnych jarmarków).

Tak już podsumowując - lubię czasem zasmakować czegoś bez E i tylko szkoda, że regionalne jedzenie nigdy nie będzie czymś, co choćby nawiąże rywalizację z żywnością przemysłową tonami dystrybuowaną do marketów. Za biedne mamy społeczeństwo na takie ekstrawagancje, ale ci regionalni producenci dobrze sobie z tym radzą - wystarcza im taka okazjonalna sprzedaż i mała, ale bogata grupa wiernych klientów.

Do której zresztą fajnie byłoby należeć, więc idę się bogacić :)




A jak u Was z tą eko-żywnością? Kupujecie czasem?

Czytaj dalej »

3 kwi 2013

MOICH PIĘĆ PRZEKĄSEK DO PIWA

0

Każdy je lubi. Od czasu do czasu rzecz jasna. Ja najbardziej lubię do piwa, bo wkurza mnie samo picie bez zagryzania czymkolwiek. No tak mam, więc się z wami podzielę. Oczywiście inspiracją, bo przecież nie przekąskami!


1. Prażone orzechy nerkowca. Solone. Smakują wybitnie i to jest moje ostatnie odkrycie. Pistacje przy nich wymiękają, bo najczęściej są za słone. A te są idealne. Możecie kupić je w Biedronce i to jest chyba najtańsza opcja, choć nerkowce same w sobie są drogie i nawet tam kosztują 45 zł za kg. No ale żeby tak porządnie się nimi zapchać to wystarczy marne 100 g, a 4,50 to już nie jest taki znowu majątek.
2. Finn Crisp - Original. To ważne, bo są jeszcze inne rodzaje, ale oryginalne są najlepsze. Widzicie na fotce, że to żytni, chrupiący chlebek, na który możecie położyć wszystko, co się wam podoba. Ja kocham go jeść na sucho i w zasadzie na jednym posiedzeniu potrafię wyczyścić całe opakowanie. A to tak mniej więcej dwa-trzy piwka. Tylko nie myślcie, że to kolejna odmiana Wasy! To jest sto razy lepszy towar i niestety trudniej dostępny, bo tylko w tych lepszych sklepach typu Piotr i Paweł albo Alma (i podobno Tesco, ale nie sprawdzałem). Średnia cena to około 5 zł.



3. Lorenz orzeszki w wasabi. Jest coraz więcej odmian tych orzeszków, ale wasabi nie mają konkurencji. Jeśli nie wiecie co to takiego, to dokładnie powie wam wikipedia, ale w Polsce znany jest głównie z tego, że jest konieczny do przygotowania sushi i sashimi. Na pewno nie kupicie ich w Biedronce ani w Lidlu - tam mogą się zdarzyć podróbki, ale nie kupujcie ich bo nie są dobre. Za to Lorenza spokojnie powinni mieć nawet w Społemie, a cena to też koło piątki.



4. Paluszki Lajkonik - Junior. Dokładnie te, dla dzieci. Bo mają o wiele mniej soli niż te tradycyjne i są o niebo lepsze w smaku. I nie chce się po nich tak bardzo pić. I zawsze są w większych paczkach (ciekawe dlaczego?). Do kupienia wszędzie - od Biedronek po stacje benzynowe, czyli w praktyce są najczęstszą przekąską do piwa i nie tylko.



5. SunBites, czyli 'chrupiące listki wielozbożowe'. Gdyby mi kiedyś jakaś hostessa nie wcisnęła ich na promocji w markecie to pewnie do tej pory nie znałbym ich smaku. A tak są na 5. miejscu mojego zestawienia, bo są INNE od tych wszystkich standardowych chipsów. Serio mają w sobie te ziarenka zbóż, smakują dość intensywnie, że chce się jeść i jeść, ale pakowane są w małe paczuszki co sprawia, że ich ilość jest optymalna. Próbowałem 'pomidorów z ziołami' i 'wiosennych warzyw', ale są też i owocowe smaki. We wszystkich normalnych marketach, nie-dyskontach, i za ponad 3 zł powinniście to spokojnie dostać.




A Wy co podjadacie do piwa? Albo w podróży? Dawajcie, ja lubię eksperymenty :)

Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf