10 lut 2014

OCIEKAJĄCE SEKSEM PORNO-MIASTO POZNAŃ

0

Błyskawiczny zarys sytuacji. Od kilku dni takim billboardem reklamuje się poznańska Pizza Taxi. Znaczy reklamowała się, bo już musieli za tę reklamę przepraszać i już jej tam nie ma. Poszło o to, że słup, a na nim billboardzik stoją sobie na terenie szkoły. Bo jak szkoła - to dzieci. A jak dzieci, to demoralizacja, czyli prosty, zawsze aktualny w Polsce schemat, w którym osoby poniżej osiemnastego roku życia nie mają prawa wiedzieć, co to seks.

I zastanawiam się jak długo jeszcze potrwa, zanim zrozumieją. Drodzy oburzeni - zróbcie mały test. Zapytajcie się losowego ucznia gimnazjum, co to jest "cumshot" albo "gangbang". Nie będziecie zawiedzeni. Albo będziecie - zależy, co chcecie usłyszeć.

Serio, dwie kobiety, o których nawet nie można powiedzieć, że są półnagie (mmm... gołe uda... mmm... nagie ramiona... mmm... seksu tu tyle, co w filmach ze Stevenem Seagalem) nie robią na nastolatkach żadnego wrażenia. Czymś takim to nawet ja się nie podniecałem mając 13 lat, bo już wtedy zamiast internetu, razem z chłopakami oglądaliśmy skradzione od naszych ojców porno-pisemka i kasety VHS. Od najmłodszych lat mieliśmy też dostęp do bardziej dorosłych od nas koleżanek, które w porze letniej nie wstydziły się swoich walorów. A kto miał wysoki dom, ten spraszał kolegów, żebyśmy wszyscy razem mogli z dachu podziwiać zupełnie nagie ciała nieco starszych od nas sąsiadek. Mniej więcej taka sama odległość jak ta do billboardu. Tyle, że na żywo i w ruchu.

Do dziś zmieniło się tyle, że jest łatwiej. Dzisiaj młodsza ode mnie młodzież nie musi czekać na lato, żeby zakraść się na plażę nudystów z nadzieją, że zobaczy jedną, wielką orgię. O każdej porze dnia i nocy może złapać za telefon, wystukać "redtube" na klawiaturze i kliknąć "hardcore threesome". Przy takich możliwościach "ochota na trójkącik" nie rusza nikogo, kto ma dostęp do sieci. No chyba, że chodzi o pizzę.

A, zapomniałbym - jakiś pan z jakiegoś stowarzyszenia (nie pamiętam) stwierdził dziś, że może ta reklama nie jest jakaś wielce demoralizująca, ale jest seksistowska, sprowadza kobietę do roli przedmiotu (ach, slogany) i choćby z tego powodu musi zniknąć. Dodał, że w celu złamania konwencji wolałby trzech facetów z wypiętymi tyłkami...

Ech, nie dogodzisz.

PS.
Reklama, zanim ją zlikwidowano, trochę szumu jednak narobiła. Matki zasłaniały dzieciom oczy, ojcowie ruszyli z krucjatą, gazeta i radio łyknęły temat... Udało się, Pizza Taxi.


Czytaj dalej »

15 gru 2013

JA TEŻ TAM PRACOWAŁEM I NIE ŻAŁUJĘ

0

Ha, podobno już 80% wykształconych ludzi po studiach albo jeszcze studentów pracuje w galeriach handlowych - to według ostatniej Polityki. Jak dla mnie mogłoby być nawet 100% i też bym się nie zdziwił, ale dziwi mnie wydźwięk tego artykułu. Bo okazuje się, że młodzież jest niezadowolona i się męczy. Dramat normalnie.

Tyle, że...

Ja też pracowałem w galerii.
Jako kelner na food-courcie.
Od 9 do 21.
Czasem 7 dni w tygodniu.
Za 7 zł na godzinę.
Bez napiwków.
I tym bardziej bez premii.
12 godzin biegania z tacą nad głowami klientów.
12 godzin tłumaczenia im, że to jeszcze nie ich jedzenie.
12 godzin wgapiania się w pełne żarcia talerze bez przerwy na drugie śniadanie.
12 godzin pod okiem kamer i głupiego szefa.
Plus Cyganie - każdy, kto w jakikolwiek sposób ich obsługiwał, wie o co chodzi.

No i co?

Lubiłem tę pracę.

Lubiłem, bo widziałem, że to co robię, przynosi jakieś efekty. W większości przypadków widziałem zadowolenie w oczach i na twarzach ludzi, którym "tylko" przynosiłem jedzenie. To raz, a dwa - lubiłem ludzi, z którymi pracowałem. No może poza szefem, ale w knajpach rzadko trafia się w porządku boss. Ekipa się zmieniała, ja trwałem na stanowisku i nadal lubiłem ludzi. Mimo, że - jak to w każdej robocie - trafiają się mniej i bardziej konfliktowe jednostki. Ja z każdym się dogadywałem, a jeśli mi się to nie udawało, po prostu nie wchodziliśmy sobie w drogę.

W takich miejscach ludzi zbliżają wspólne problemy. Nie przysługiwał nam darmowy obiad, mimo że codziennie nadmiar jedzenia lądował w koszu.

Przerwy były krótkie, a czasem w ogóle ich nie było - taka była tabaka.

Wolne na lekarza? Zapomnij, nie ma kto cię zastąpić.

Chory? Ściemniasz.

Podwyżka? Tak, tak - będzie. Yhm. Od stycznia. Okej. Jednak w lutym. Aha. Ale w marcu to już na pewno. Spoko. Poczekaj do kwietnia, co? No problem. Teraz nie mam do tego głowy, pogadamy w maju. Świetnie. W czerwcu otwieramy ogródek, więc będzie na podwyżki. Super. Deszczowy był ten czerwiec, przyjdź za miesiąc. Dobrze. Sorry, szef ma urlop do września - przypomnij się pod koniec roku.

Byliśmy zespołem.

Mimo to lubiłem tę pracę, bo wszyscy pracowaliśmy na tych samych zasadach. Każdy wiedział co, gdzie, kiedy musi zrobić i za co odpowiada. Lubiłem ten porządek. Lubiłem atmosferę końca pracy, kiedy ludziom włączała się głupawka, puszczały hamulce i nie musieli już udawać.

Po trzech latach zmienił się kierownik, więc przyszedł czas na zmiany. Nie przypadłem do gustu nowemu, więc opuściłem galerię. Okazało się, że na zawsze.

Nigdy nie żałowałem tych trzech lat.

Jasne, że nie każdy musi to tak odbierać, ale hej - nie generalizujmy i nie twórzmy fałszywego obrazu, że galernicy to niewolnicy. Sam jestem przykładem kogoś, kto nie tylko nie narzeka, ale z sentymentem wspomina tamten czas. To było prawie 8 lat temu, ale specyfika pracy w takich miejscach nie zmieniła się ani trochę. Nadal zapierdzielasz po 10-12 godzin, nadal średnio płacą i nadal robisz na śmieciówkach w zamian za zniżki do sklepu obok.

Tylko ludzie są chyba jacyś inni. Roszczeniowi strasznie, nadambitni i jednocześnie bez pomysłu na życie. Chcieliby robić coś innego, ale nie bardzo wiedzą co. Wiedzą jedynie, że nie tu i nie tak. A frustracja w tak młodym wieku, to najgorsze, co może ich spotkać.

Ja wiem, że bycie galernikiem to nie jest szczyt niczyich marzeń. Moim też nie był.

I właśnie dlatego brałem to wszystko na dystans. Z perspektywy patrząc wyglądało to tak, że do knajpy przychodziłem dla ludzi, a przy okazji trochę pracowałem. Nie odwrotnie.

Polecam, to działa.


Czytaj dalej »

6 wrz 2013

LUBISZ PIWO Z TANKA? ACH NIE WIESZ CO TO...

0

Piątek nie jest najszczęśliwszym dniem do publikacji wpisów, ale kiedy liczy się czas nie można czekać do niedzieli. A po weekendzie będzie za późno, żeby odwiedzić Warzelnię.

Trochę was prowokuję, bo Warzelnia to po prostu klubo-pubo-kawiarnio-restauracja i jako taka jest otwarta 7 dni w tygodniu. To znaczy będzie, bo otwarta została dopiero wczoraj, a ja przez przypadek byłem jednym z pierwszych klientów.

Staram się nie nudzić was opowieściami o knajpach, bo sam za bardzo nie lubię o nich czytać. No chyba, że lokal wybitnie mnie czymś zachwyci albo jest częścią jakiejś sieci. Ewentualnie jak mi zapłacą - pieniądzem lub obiadem, nie ma znaczenia. Warzelnia spełnia tylko ten pierwszy, ale za to najważniejszy warunek. Urzekła mnie tym, czego na pierwszy rzut oka nie widać i zaprzeczyła teoriom, że liczy się wygląd, a wnętrze nie ma znaczenia. Oj ma i to spore. Bo na Warzelnię nie poświęciłbym nawet sekundy swojego cennego czasu, gdyby nie...

... Tyskie z tanka.

7,50 za duże piwo najlepszej jakości na Starym Rynku? Tylko tam.

Jako jedyna knajpa w Poznaniu, jedna z niewielu w Polsce. Do Tyskiego mam mieszane uczucia, bo Gronie smak ma byle jaki i kojarzy się z moim ojcem, Klasyczne jest świetne (tylko w butelce), a piwo z tanka to jeszcze inna koncepcja i w smaku przypomina marcowe (te z Bierhalle albo butelkowany Miłosław). A dla mnie marcowe = wybitne, więc piłem dopóki starczyło sił. Zapytałem nawet panią właścicielkę, jakich tajemnych mocy musiała użyć, żeby te cysterny tu postawić, a ona do mnie: "poprosić". I już, that's it?! Tak, to wszystko. Nie rozumiem więc, dlaczego inne knajpy karmią swoich klientów przeciętnym w smaku piwem z kegów, kiedy wystarczy "poprosić" i ma się piwo doskonałe, pełnię smaku jak to mówią. No, ale to problem całej reszty, a ja uroczyście deklaruję i przy świadkach przysięgam, że od dziś (w sumie od wczoraj) jak na piwo, to tylko do Warzelni.

... pizza z pieca.

Szynka parmeńska + rukola + parmezan = nie ma lepszego połączenia.

Co bardzo mnie ucieszyło, wybór mają ograniczony prawie do minimum - pięć rodzajów, a jak się nie podoba to wypad. Super, bo nic mnie tak w knajpach nie wkurza, jak wypchane setką rodzajów pizzy menu. W takich momentach mniej znaczy lepiej, serio. Pizzę w końcu wybrała koleżanka, ale okazało się, że jej wybór nie miał właściwie żadnego znaczenia - każda z tych pięciu byłaby równie perfekcyjna. W smaku, w przygotowaniu, w zapachu - szczyt szczytów. Niestety nie potrafię jednym słowem narobić takiego smaku jak potrafi to Makłowicz, ale uwierzcie mi. Przy warzelnianej żadna "najlepsza pizza w mieście" nie jest najlepsza.

... młoda pani właścicielka :)

Warzelnia ma swój ogródek. Co prawda sezon się kończy, ale ogródek to zawsze parę groszy więcej w kasie.

Piętro Warzelni. W aucie podobno nie można jeść, ale może można odjechać.

Wiecie, że nie lubię tworzenia sztucznych barier, więc od razu przeszedłem z Jolą na "ty". Niestety nie zdążyłem cyknąć jej fotki, bo ciągle biegała i ogarniała ten cały bajzel*. Widać, że bardzo jej zależy, żeby to poszło. A ja bardzo kibicuję tym, co rzucają wszystko i idą na swoje. Jola musi odnieść sukces, bo idzie na całość, wie w co wdepnęła, zatrudnia przesympatyczne dziewczyny do pracy za barem i przy stolikach, ma rewelacyjnych kucharzy, świetnie urządzoną knajpę, puszcza muzykę jaką lubię... Ten lokal ma wszystko, żeby stać się miejscem kultowym i prawdopodobnie taki będzie - nawet bez mojego zaangażowania w temat. Ale skoro można to przyspieszyć?

Warzelnia jest tak młodą knajpą, że nie ma ani fun pejcza, ani strony. A jak wpiszecie w google "warzelnia" to wyskoczy wam jakieś poznańskie osiedle - to nie to. Jola powiedziała, że na dniach wszystko zostanie uruchomione, ale szczerze jej powiedziałem, że trochę od dupy strony się za to zabiera - najpierw internety, fejsbuki, znajomi, znajomi znajomych i się niesie, że wielkie otwarcie w piątek. Whisky in the Jar poszło dokładnie tą drogą, zrobiło szum, pospraszało blogerów i są efekty.

No ale! Od czego jestem ja i od czego jesteście Wy. Jako, że Warzelnia póki co słabo ogarnia internety, musimy jej pomóc. Po prostu lajkujcie i szerujcie ten wpis, gdzie się da. Wszystkie pyry obowiązkowo (rodzone i nierodzone), bywalcy (od czasu do czasu bywający) obowiązkowo, turyści (byli jeden raz) obowiązkowo, Warszawa (słoiki i nie-słoiki) obowiązkowo, Wrocław też obowiązkowo :) Reszta - jesteście super, ale będziecie jeszcze bardziej super, kiedy ta notka znajdzie się na Waszych ścianach. Do dzieła zatem!

No i ten... jeśli nie wiecie co robić dziś wieczorem w Poznaniu to już wiecie.

Na pewno Stary Rynek, ale jaki to był numer... Dacie sobie radę.

* bajzel oznacza u mnie miejsce, gdzie coś się dzieje i prawie zawsze ma pozytywne zabarwienie :)

PS. Jola za ten tekst nic mi nie da, a za piwo i pizzę zapłaciłem z własnej kieszeni. Zresztą pewnie nie pamięta, że jestem blogerem. Mówiłem jej, ale poza "aha" nie usłyszałem więcej komplementów ;)


Czytaj dalej »

1 wrz 2013

W SŁUCHAWKACH SIE BAWIO. NA DWORZE TAŃCZO.

0

Słuchajcie, na stare lata odkryłem extra patent na imprezę.

Zdarzało wam się chodzić pół nocy po mieście w poszukiwaniu knajpy i nie znaleźć? Wiecie, niby ich pełno i co druga kamienica to jakiś klub, no ale... liczy się klimat, muzyka. A jak nie chodzisz co weekend na imprezę, to nie wiesz gdzie co grają. Wchodzisz więc na czuja do pierwszej lepszej i zaraz wychodzisz, bo po 3 znośnych kawałkach, 5 kolejnych nagle obniża poziom i jedyne co możesz zrobić, to pilnować czy ściana trzyma pion. Ewentualnie tak się spić, żeby ci było wszystko jedno. Ale to jedna z tych słabszych opcji, bo przecież nie o to chodzi, żeby na drugi dzień nic nie pamiętać.

To o co chodzi?

O silent disco. To taka impreza, na której to ty decydujesz, czego słuchasz i przy jakim kawałku pokażesz światu swoje kocie ruchy. Dostajesz słuchawki, płacisz jakiś śmieszny pieniądz, a w uszach rozbrzmiewa ci muza grana przez trzech dj-ów. Nie jednocześnie, każdy ma swój kanał, a ty sobie je przełączasz w zależności od - no właśnie - twojego widzimisię. Ta nazwa wielokrotnie wpadała mi w ucho, ale ja nigdy nie wpadłem na to, żeby na coś takiego pójść. Do ostatniego piątku.


Poznań. Przylądek Arkadia przy Placu Wolności. Samo centrum. Przyjemne miejsce, ale miejsce w którym ku zdziwieniu wszystkich, przez większą część roku nie dzieje się zupełnie nic. Dopiero w tym roku komuś zamarzyło się odtworzyć dawny klimat tego miejsca - postawił parę stolików, leżanek, dołożył barek i wystarczyło. Przez całe lato co piątek znajomi z Klubu Pod Minogą organizowali tam silent disco, a ja trafiłem do nich dopiero na zamknięcie sezonu.




Dlaczego tak późno? Ciężko powiedzieć, dziwne miałem myśli. Niby ruszasz się w rytm muzyki w słuchawkach, ale ci ludzie bez słuchawek widzą tylko twoje nieskoordynowane ruchy i boją się o twoje zdrowie. Ty myślisz, że niewiele ci brakuje do Maseraka, tymczasem oni widzą małpę w okresie godowym. Nie wyglądają też na fanów twojego talentu wokalnego, kiedy po 4 piwach próbujesz stworzyć lepszą wersję Teksańskiego. Połącz to z dźwiękiem ocierania się obuwia o podłoże i masz imprezę jak z turnusu dla niepełnosprawnych.

Tyle przegrać...

No tak właśnie myślałem, ale głupi byłem, bo silent disco to najlepsza impreza na jaką kiedykolwiek udało mi się trafić. Załóż słuchawki, a świat zmieni kolory. Nagle przestaje cię obchodzić, co kto o tobie myśli, czy jesteś małpą, czy może kawałkiem drewna. Serio - muzyka przejmuje nad tobą kontrolę i pozwala ci jedynie wybrać jej rodzaj. Nie ma odwrotu, zresztą ty wcale tego nie chcesz. A plusów dodatnich jest znacznie więcej:

+ Ciszy nocnej raczej nie zakłócisz, więc imprezę możesz zrobić nawet pod oknem sąsiada.
+ Wyjście we dwoje nie powoduje konieczności pójścia na kompromis - jedno szaleje do Szalonej, drugie do Nirvany, oboje się cieszą i każde myśli, że drugie słucha tego samego.
+ Dziewczyno - połóż dłonie na słuchawkach, zamknij oczy, zacznij się ruszać i wyglądaj jeszcze bardziej sexy; chłopaku - przyklej se łapy do tych słuchawek, bo jeszcze kogoś tymi ręcami zabijesz.
+ Na silent disco nie ma czegoś takiego jak kiepska muza, więc nie ma czegoś takiego jak pusty parkiet - przełączasz kanał i bawisz się dalej.
+ Nie musisz podnosić głosu ani wychodzić z lokalu, żeby pogadać - wystarczy, że ściągniesz słuchawki.

Minusów, na moje oko, nie ma żadnych. Każda impreza powinna być taką cichą dyskoteką i dziwi mnie, że tak nie jest.

Btw, wiecie skąd w ogóle wzięło się silent disco? Dawno, dawno temu, bo w latach 90. wymyślili to ekolodzy. Chodziło im nie tylko o wyciszenie imprez, które przeszkadzały mieszkańcom, ale przede wszystkim o niekorzystny wpływ hałasu na przyrodę. Takie rzeczy.

A Wy, byliście kiedyś na czymś takim? Lubicie w ogóle imprezy w plenerze? Czy wolicie upajać się zapachem spoconych ciał w zamknięciu?


Czytaj dalej »

24 lip 2013

JAKI JEST TYPOWY POZNANIAK?

0

Fascynujące są różnice między ludźmi w zależności od tego, gdzie żyją i mieszkają. Nawet, jeśli reprezentują ten sam kraj, a różni ich tylko miejsce zamieszkania. Idziesz ulicami Krakowa i słyszysz, ze taki krakowiak "wychodzi na pole, nie?". Za chwilę jesteś w stolicy, paczysz, a tam warszawiak "wychodzi na dwór, tak?". A co robi poznaniak?

Też ma swój styl i patrząc na jego zachowanie, bez problemu można namalować lepszy lub gorszy obraz typowej poznańskiej pyry. Wiadomo, że wszędzie gdzie może wrzuca swoje "tej". A co poza tym? Nie będę konfrontował siebie z takim Wrocławiakiem, bo choć oba miasta od zawsze ze sobą rywalizują, to zbyt mało we Wrocku bywam, żeby móc generalizować. Dlatego typowy poznaniak* i tylko on. Inaczej i z gwiazdką.

Typowe menu baru mlecznego.
Co je?

Kiedyś tony kebabu i sphinxburgery. Bary mleczne są w Poznaniu zawsze na czasie - od studenta po emeryta. Modne są ostatnio obiady domowe, gdzie za 12 zł poznaniak dostaje schabowego na pół talerza, pyry i kapustę. W przelocie zje hot-doga z Żabki, spaghetti w Picolo albo cheese'a w Maku. Moda na prawdziwe burgery dopiero wchodzi, ale żeby poznaniak masowo się nimi zajadał to ceny muszą spaść.

Gdzie mieszka?

Młody poznaniak długo mieszka z mamą - bo taniej. A jak się wyprowadzi to długo mieszka z piątką ludzi na trzech pokojach - bo taniej - i w mieszkaniu gdzie dominującym elementem jest wysoka do sufitu czarna meblościanka z porcelanowymi słonikami których nie można tknąć, bo kaucja przepada. Bez balkonu - z rzygownikiem. Bez telewizora - z internetem. Bez dziewczyny - z koleżanką. Z którą "wpadnie" i wróci do mamy.

Gdzie i co studiuje?

Wszędzie i wszystko. Typowy poznaniak po maturze ciągle jeszcze wierzy, że studia mu pomogą... Albo ma bogatych rodziców, więc może po studiach nie robić nic.

Nietypowy squat w samym centrum.
Gdzie pracuje?

To zależy: student - na ulotkach i za barem, absolwent - na bezrobociu, ewentualnie idzie na doktorat, 30+ w banku, 40+ przy remoncie Kaponiery i na budowie kolejnej galerii handlowej, 50+ mają siano bo jeździli do Niemiec w dobrych czasach, 60+ na ostatniej względnie wysokiej emeryturze, dziwią się że młodym tak ciężko. A ostatnio coraz bardziej modne staje się bycie squatterem i zajmowanie miejskich nieużytków - nawet przy samym Rynku. Tam się sprzedaje kadzidełka i żyje oparami gandzi.

Typowa poznańska skrzynka pocztowa.
Gdzie robi zakupy?

W zależności od gazetki jaką znajdą w skrzynce. W zależności od tego czy trzeba kupić coś więcej niż piwo i ile kosztuje reklamówka w sklepie. W zależności od ilości paliwa w baku. Wszystko ma znaczenie. Dlatego najczęściej kończy się na Biedronce, bo najczęściej jest tuż obok. Do CH też chodzą. W weekendy. Popatrzyć, pokazać się.

Czym jeździ?

Wszystkim, co nie jest komunikacją miejską. Chyba, że na gapę. Taki strajk przed kolejną podwyżką cen biletów.

Dragon - nietypowy lokal dla nietypowych ludzi.
Gdzie wychodzi w piątek?

Po pierwsze - każda szanująca się pyra najpierw pije w domu, żeby nie przepłacać na mieście. Potem spokojny i ułożony poznaniak idzie do Proletaryatu, nieco bardziej szalony poznaniak z mentalnością artysty idzie do Dragona, a na "dupy" nażelowany poznański cwaniak wybiera Cuba Libre.

Gdzie spędza wakacje?

Nad Strzeszynkiem - kąpieliskiem notorycznie zamykanym z powodu szamba spływającego z Suchego Lasu (takiej wioski obok). Ale poznaniak zdążył się przyzwyczaić i nie przeraża go, że jednego dnia łyka litry wody opływając jezioro, a drugiego jest szlaban bo sinice się zalęgły.

Co myśli:

Koziołki - lokalna megaatrakcja.

o koziołkach?
- żadna atrakcja, to raczej przejaw tego, że w Poznaniu ciężko o atrakcje z prawdziwego zdarzenia

o terenach nad Wartą?
- miejsce, w którym po zmroku policja ściga lokalnych pijaczków usiłujących podjąć konsumpcję alkoholu pod mostem



Tania książka - bez niej dworzec nie istnieje.


o nowym dworcu?
- ...a ten kultowy stragan z tanią książką to gdzie będzie teraz stał?

o strefie płatnego parkowania?
- jest dla frajerów, wjeżdża się w podwórze kamienicy i patrzy czy nikt nie patrzy

Galeria MM - 3. najbrzydszy budynek w Polsce w 2013.




o galerii MM?
- ogólnie wstyd, ale dobrze, że jest Lidl i w końcu jakaś publiczna toaleta w centrum

o rogalach marcińskich?
- za drogie i za mało tego maku, ale szkoda że tak rzadko, bo przecież takie dobre

To mniej oficjalne logo.


o Poznaniu jako mieście know-how?
- szybko przerobione na "hał-hał", bo rzeczywiście jest przyjazne dla psów - toaletą jest dla nich każdy chodnik




* to obraz typowego poznaniaka - ty nie musisz nim być i pewnie nie jesteś, ale warto wiedzieć kto cię otacza i do kogo przyjeżdżasz.



O czymś nie wspomniałem? To dopisz :) Albo pochwal się kolegami ze swojego miasta.
Czytaj dalej »

7 lip 2013

JEDZENIE ZA DARMO? JESZCZE NIE UMARŁO

0

Nie wiem czy jeśli chodzi o takie eventy Poznań jest miastem zacofanym, czy pionierskim. Jest jeszcze opcja, że to ja nie ogarniam i być może takie inicjatywy dzieją się w moim mieście od lat. Whatever, najważniejsze że są.

Dwa tygodnie temu do Poznania przyjechała Nivea ze swoim nowym projektem i w ramach tego zorganizowała dla nas śniadanie. Było żarełko, picie, muzyka, dziwne bańki dmuchane na hel i monstrualne piłki siejące popłoch wśród śniadaniowiczów. Wcześniej ekipa pięknych, ubranych na biało-niebiesko hostess dała jeść w Olsztynie, Katowicach i Wrocławiu. Wszystko i wszędzie za okrągłe zero złotych.

Ostatnie zdjęcie to właśnie jedna z tych dziwnych baniek na tle nieba.

A w tą niedzielę w ramach Festiwalu Malta, "Recyclingowe śniadanie" odbyło się na Placu Wolności - miejscu, które tak powinno wyglądać cały rok, a nie tylko z okazji festiwalu czy innego Euro. Tu już było nieco inaczej, ale o tym za moment. Najpierw foty:

Wszystko wyglądało pysznie, ale... czy tak smakowało?

Polacy to taki naród, który za promocją pójdzie w ogień. Niech Coca-cola napisze, że w godzinach 12-13 ma do rozdania 20 puszek, to pół miasta weźmie urlop i kolejka będzie stać od 4 rano.

Dobra, aż tak źle z nami nie jest, ale kochamy słowo "gratis". I nie piszę tego złośliwie - w Polsce po prostu łatwo i tanio zrobić event, który przyciągnie tłumy. Bogatym społeczeństwem to my jeszcze długo nie będziemy, więc takie triki jeszcze długo będą na nas działać. Co nie znaczy, że na Zachodzie nie działają, ale tam jeśli coś jest za "free" to nie wzbudza takich emocji jak u nas.

Bo w Polsce dostrzegam 6 typów emocji związanych z szeroko pojętą darmochą:
  • nieufność - eee tam, na bank jakiś szwindel albo nędza
  • zazdrość - jeśli tamten dostał, to ja też chcę!
  • złość - tamten dostał, a ja nie?!
  • radość - jak dają, to brać! Cokolwiek to jest.
  • zadowolenie - i tak bym kupił, ale skoro dają?
  • smutek - a miało być za darmo...
Myślcie co chcecie, ale śniadanie z Niveą zdecydowanie wiąże się u mnie z emocją nr 5. I tak zjadłbym je sobie w domu, ale po co? Tu jest plener, tu są hamaki, ludzie, jest kawa, są kanapki, a do tego super letnia pogoda. Dlaczego miałem wybrać inaczej?

Śniadanie na Placu Wolności to z jednej strony emocja nr 6, bo trzeba było mieć ze sobą portfel, ale z drugiej... to nie było jedzenie, za które chciałbym zapłacić. Wszystkie przekąski okazały się być wege-przekąskami i niestety - nie płacę za żarcie, którym się nie najem. Wiem, że można - wegetarianie i kobiety mogą. Ale dla mnie, jako faceta-mięsożercy od urodzenia i do śmierci, płatne eko-menu nie wchodzi w grę. Z kolei za tartę z bekonem grosza bym nie żałował.

Tak czy inaczej - cieszy mnie fakt, że coraz więcej tego typu imprez nie obywa się bez jedzenia. Bo cokolwiek w tym momencie myślicie, schemat jest taki - wspólne posiłki zbliżają ludzi. Ludzie będąc i żyjąc ze sobą, są bardziej szczęśliwi i bardziej z tego życia zadowoleni. A potem pamiętają czas i miejsce, gdzie było im dobrze. Pamiętają, kto im tę przyjemność zrobił.

Nie ma chyba lepszej reklamy.


Dlatego czekam na kolejne śniadania. Może nawet obiady i kolacje ;) A jak jest z Waszą obecnością na tego typu eventach? O ile w ogóle się odbywają?

Czytaj dalej »

18 cze 2013

WHISKEY IN THE JAR, CZYLI W DOMU U JACKA DANIELA

0

Kiedyś przyjąłem sobie taką zasadę, że jeśli będę tu pisał o knajpach, to tylko tych sieciowych albo tak bardzo godnych polecenia, że warto tam przyjechać nawet z Helu (o ile nie mówimy o bistro w Juracie). Sieciowe dlatego, że oferują to samo w wielu miejscach i moja opinia przyda się każdemu, a nie tylko tubylcom. A "godne" prezentują w jakimś sensie poziom wybitny, co oznacza że wszyscy powinni o tym wiedzieć.

Whiskey in the Jar nie spełnia żadnego z tych wymogów. Bo ani to sieciówka, ani niczym specjalnym się nie wyróżnia (no może poza jednym elementem, ale o nim za chwilę). Co nie znaczy, że nie jest warta uwagi - wręcz przeciwnie, bo menu ma z górnej półki. Ale gdyby powstała kilka miesięcy wcześniej i złapała trend, zyskałaby miano pierwszej prawdziwej poznańskiej burgerowni i to byłoby coś. A tak pyszne burgery w ofercie są, tyle że przyćmione przez steki, które mają być główną wizytówką lokalu. Być może są mistrzowskie, ale u mnie rządziłyby burgery :)

Jackowi Danielowi się nie odmawia

W każdym razie dla Whiskey in the Jar postanowiłem zrobić wyjątek, bo... otrzymałem zaproszenie na opening party i parę drobiazgów. To raz :) A dwa, że jedzenie to tak naprawdę tylko dodatek do tego, co jest specjalnością tego miejsca i o czym naprawdę warto ludziom powiedzieć. A są to Whiskey Jars, czyli drinki robione na bazie Jacka Danielsa i podawane w jarach - takich dizajnerskich słojach. W Poznaniu żadna inna knajpa nie może pochwalić się takim podejściem do "łyżki" - w każdej dostaniesz whiskey z colą, ale tylko tu masz do wyboru 15 różnych miksów Jacka z dodatkami. Od chili, przez kiwi do blue curacao - pełen wachlarz. Ja wybrałem Sweet & Sour, co nijak wskazywało na to, z czego jest zrobiony, ale okazało się strzałem w dziesiątkę - chciałem dostać drinka, który nie zabije mi smaku Jacka i jednocześnie będzie smakował inaczej niż klasyczna whiskey z lodem czy wodą. No i udało się :)

Jednym się nie upijesz. Dwoma pewnie też nie, bo w słojach jest bardzo dużo lodu.

Mój akurat miał barwę rozrzedzonej lodem whiskey, ale dziewczyny też znajdą coś dla siebie, bo cała reszta  drinków przybiera różne kolory i fajnie wygląda. A ceny też są różne - od 19 do 27 pln. Drogo, ale to w końcu Jack.

Co poza whiskey jars?

Sprawdziłem dopiero w ten weekend, bo wcześniej jakoś nie było mi po drodze. I właściwie od początku moim celem był burger. To bardzo ciepły ostatnio temat i coraz mniej jest ulic, gdzie burgerowni nie ma. Ale burgery to nie tylko moda. Od całego tego śmieciowo-kebabowego jedzenia różnią się tym, że wiesz, co jesz. Bo mięso ci mielą na bieżąco, a jak dobrze trafisz to nawet na twoich oczach. Do tego sałata, cebula, pomidor, sosik i  buła (powinna być zwykła, tu niestety podali w takich typowych, jak z McD).
Jak zjadłem takiego spicy burgera o 17, tak do końca dnia nic już do ust nie włożyłem. Taki pożywny był. I smaczny, chyba najlepszy jaki jadłem w Poznaniu. Tak, zdecydowanie najlepszy. Mimo tej buły.

Burger - obłędny. Frytki - znakomite. Sałatka - niekoniecznie.

Jeszcze jakieś atrakcje?

Na pewno nie ceny, bo choć są "rynkowe", to tylko dlatego że lokal znajduje się na Starym Rynku. Taki jeden burger uszczupli twój portfel o 34 zł, ale - i tu piąteczka - dostajesz w zestawie kubełek grubo krojonych, pysznie doprawionych frytek stekowych. Generalnie drogo, ale raz na jakiś czas można rozluźnić poślady i nie myśleć o finansach.

No dobra, to jakie te atrakcje?

Po pierwsze muzyka na żywo, czyli rockowo-bluesowe klimaty grane przez  jakąś młodą, energiczną kapelę, ewentualnie DJ'a. Po drugie atmosfera, bo ludzie fizycznie i emocjonalnie związani z motocyklami, rockabilly i pin-up'em to mocno pozytywna, mocno wyluzowana i mocno towarzyska grupa przyjaznych sobie ludzi. Po trzecie klimat samego miejsca, który tę atmosferę amerykańskiego luzu skutecznie nakręca.

Wieczór, tłum ludzi i kapela na żywo - warunki idealne.

Z takich jeszcze drobnych niedociągnięć i mojego czepialstwa - brak opakowań na wynos. Albo zjadasz całość, albo zostawiasz. Ja się wycwaniłem i po pudełko poszedłem do lokalu obok. Bez żadnej spiny i z uśmiechem, bo to drobiazg, ale opcja zapakowania jedzenia powinna być standardem. Tym bardziej, że stronka na fejsie informuje, że jest taka możliwość.

Powiem tak: jeśli kiedykolwiek pomyślę o burgerze i będę miał trochę wolnej gotówki - pójdę do Whisky in the Jar. Jeśli kiedykolwiek pomyślę o wypiciu whiskey i będę w okolicy - pójdę do Whiskey in the Jar. Bo tak jak lubię mięso kupować w mięsnym i pizzę jeść w pizzerii, tak lubię pić whiskey tam, gdzie wiedzą jak ją podać, żeby mi smakowała.


A jak wygląda sytuacja z takimi lokalami w innych miastach? W ogóle pilibyście takie mikstury czy tylko czysta z lodem wchodzi w grę?

Czytaj dalej »

4 cze 2013

MAŁŻE MÓWIĄ ŻE KRANÓWA JEST SPOKO

0
Pijecie wodę z kranu? Taką prosto z rury? Nie, nie pijecie. Większość Polaków nie pije i ja też, jak nie muszę. Od roku nie kupuję też wody w butelkach, bo kupiłem sobie dzbanek z filtrem - idealne rozwiązanie i masa gotówki zostaje w portfelu. WTEM! Słyszę w TVN, że w Krakowie mają najczystszą kranówę w Polsce i można ją pić bez opamiętania. A wczoraj odezwał się Poznań i ponoć tu też nie trzeba jej gotować.

Nie jestem zawodowym badaczem wody, więc nie wiem ile w tym prawdy, ale z drugiej strony nie mam też pojęcia, co znajduje się w takiej Kropli Beskidu albo innej Biedrowiance. Podoba mi się za to, że firmy wodociągowe zaczęły w końcu walkę o klienta, bo jakby nie patrzeć za wodę z kranu się płaci, a im więcej jej poleci, tym więcej kasy wpadnie do kieszeni takich firm. A wiecie ile kosztuje litr kranówki w Poznaniu? 0,004 zł. Mniej niż pół grosza. Zero w przybliżeniu. 100 razy mniej niż taki litr w butelce.

Dobra, ale muszą mieć jakieś podstawy, żeby nakłaniać nas do czegoś, co świadomie postrzegamy jako ryzykowne. No bo jak woda za twarda, to nam kamienie na nerkach wyrosną, a jak chlorowana to wrzody na żołądku i w ogóle zaraz zaczniemy świecić. No mamy jakiś taki dziwny lęk przed słowem 'pierwiastek' nie mówiąc już o ich nazwach. Ale to raczej wina pani od chemii i tego pokręconego Mendelejewa (nie można było prościej?).

No więc podstawy, żeby zmienić nasze myślenie o kranówie, są. I to mocne, bo wyniki badań mówią same za siebie. Jakiś czas temu Brita (ta firma od dzbanków, ale nie mojego) wystartowała z serią takich badań w największych miastach Polski. Najciekawsze wyniki zawsze dają ślepe testy - zasłaniają wam oczy i każą próbować. Okazało się, że smakowo i zapachowo trudno było ludziom odróżnić wodę z kranu od tej z butelek czy z filtra. I co ciekawe, im woda twardsza, tym smaczniejsza.


Inna sprawa, że nie rozumiem po co komu smak wody. Woda ma gasić pragnienie, ma uzupełniać braki mineralne, ma być neutralna i nie mieć skutków ubocznych. Dla smaku pije się piwo, colę, herbatę albo wodę smakową, ale to już jest mega słaba opcja.

W ogóle twarda woda może źle wpływać na jakość prania, ogrzewanie w kaloryferach, nawet na to czy się dobrze umyjecie czy nie, ale nie na organizm, bo zawiera sporo więcej wapnia i magnezu, który - zwłaszcza w przypadku takich kawojebców jak ja - trzeba regularnie uzupełniać.

Ogólnie z badań wynika, że jest bardziej niż git. W kranówie nie ma żadnych bakterii, żadnego syfu z szamba, nawozów z pola, śmieci z lasu, niczego nie ma. Ale to nie Kononowicz jest autorem tych badań a poważne firmy laboratoryjne, więc można im wierzyć. Tym bardziej, że podobno mogę nawet wyrzucić mój ukochany dzbanek, bo filtr wcale nie zatrzymuje chloru, a zatrzymuje mi magnez, dzięki któremu po trzech kubkach kawy dziennie nie mam wieczornego zjazdu.


Zresztą najbardziej przekonują mnie małże, których używa się do badania jakości wody - jeśli małżom woda nie smakuje to się po prostu zamykają, a jak wszystko jest w porządku - leżą otwarte i zadowolone z życia, zupełnie jak ludzie. To właśnie te małe małże spełniają funkcję takiego naturalnego filtra, więc teoretycznie ten co mam w domu mógłbym wyrzucić do kosza.

Ciekawą rzecz możecie zaobserwować w dyskontach, perfidnie zaglądając ludziom do koszyków. Pakują do nich najtańszą możliwą podróbę coca-coli, najtańsze soki, no i najtańszą wodę. Spoko, szukają oszczędności kosztem jakości. Ale nie wpadną na to, że zamiast nosić ją litrami na trzecie piętro kamienicy, taka sama albo lepsza leci im z kranu. Kwestia zmiany nastawienia i to właśnie próbuje się robić w Poznaniu.

Nie wszyscy pewnie uwierzą i nadal będą przepłacać za wodę w plastiku, ale to ich wybór. Ja wybieram kran.





Tak się rozpisałem o tej wodzie... Pijecie ją w ogóle? Bo znam takich, co nie tkną nawet.


Czytaj dalej »

9 kwi 2013

TYGIEL W POZNANIU. BYŁEM TO SIĘ PODZIELĘ

0

Miałem to zrobić już dawno, ale jakoś się nie składało. A to ważny i przyjemny temat, bo dotyczy jedzenia. Nie takiego zwyczajnego a zdrowego, bezemulgatorowego, ekologicznego żarełka, które miałem okazję degustować jeszcze przed wielkanocą. I trochę mi wstyd, że Tygiel pokazuję wam dopiero teraz, przyparty trochę do muru, bo już w ten czwartek startuje kolejny.

Bo Tygiel to takie małe targowisko z regionalną żywnością od masarza, serowara, pszczelarza i gospodyni domowej. To druga taka inicjatywa w Poznaniu, bo co sobotę na placu Bernardyńskim odbywa się Zielony Bazar i jest to taki większy odpowiednik Tygla. Ja znalazłem tam miejsce dla siebie - obok kiełbasy, szynki, parówki, boczku, wędzonki, potem serów z dziurami, bez dziur, pleśniowych delikatnych i tych intensywnych, śmierdzących, aż po słoiki z gotowymi wyrobami (obłędnie smaczny żurek) i przetworami (powidła śliwkowe, najlepsze jakie jadłem). Wszystko do bólu naturalne. Tak jak sami sprzedawcy i tu duży plus właśnie dla nich za to, że nie liczyli mi ile towaru im zjadłem degustując każde ich dzieło po kolei.

Ok, tyle wstępu. Teraz foty.


Spodziewałem się raczej jakiegoś namiotu, ale Tygiel odbył się w kameralnej REformie - pierwszym w Poznaniu centrum projektowania i renowacji mebli, i... odzieży od młodych projektantów (to z ich fanpejdża). Brzmi dość tajemniczo, ale REforma to bardzo młody lokal (wystartował 23 marca) i pomysły dopiero się rodzą.


To całość. Stoję obok drzwi wejściowych a za mną już tylko ściana. Mówiłem, że kameralnie.




Pan Marek Grądzki wytwarza tak dobre sery, że nawet ja - zdeklarowany antyfan serów 'śmierdzących' - poprosiłem o jeszcze jeden kawałek. I jeszcze jeden, i kolejny... Poza tym pan Marek hobbystycznie prowadzi bloga, a zawodowo gospodarstwo agroturystyczne, gdzie sobie te swoje serki produkuje i przy okazji zaprasza na serowe warsztaty kulinarne. Plus oczywiście pobyt w samym gospodarstwie, więc ja się zastanawiam nad takim spędzeniem jakiegoś majowego weekendu.




Przy braciach Zdziarskich - właścicielach Rolmięsu - zatrzymałem się najdłużej bo... Zresztą sami widzicie, słowa są zbędne. Nie dałem rady przetestować każdego mięska, ale te które próbowałem - klasa. Kupiłem od nich kawałek tradycyjnej szynki 40 zł za kg. I to była jedna z najtańszych opcji choć kusili mnie też szynką w rodzaju parmeńskiej - podobno lepszej od oryginału, bo nie śmierdzi. Ale za 105 zł więc tym razem odpuściłem.






Wędzone ryby, chleb na tradycyjnym zakwasie, sypane herbaty, konfitury... Tylko brać.

Więc wziąłem - dwa słoiki eko-żurku za 8 zł jeden i prawdziwie wiśniowy sok z Gryszczeniówki za 4. Soczek dobry, czuć że niepolepszany, ale bez szału. Za to żur - polecam bo jest wybitny i porównywalny chyba tylko z tym od mojej teściowej. A z tej przetwórni pochodzą jeszcze najlepsze w tej galaktyce powidła i masa różnych innych dżemów, które też muszą trzymać poziom.

Drugi Tygiel odbędzie się już w ten czwartek, w tym samym miejscu. Pewnie się przejdę, ale głównie po to, żeby zapytać organizatorów o plany na najbliższe pół roku. Bo póki zalegał śnieg, taka REforma była idealnym rozwiązaniem. Ale już za chwilę wszyscy będziemy szukać okazji do wyjścia z domu i nie sądzę, żeby ludzi ciągnęło na zamknięte w czterech ścianach targowisko. Fajnie byłoby też poszerzyć ofertę o regionalne wypieki (takie na słodko), warzywa i owoce od drobnych rolników i sadowników z Wlkp, a może i nawet o kuchnię regionalną, której przecież w dużych miastach prawie nie ma (a jak jest to tylko przy okazji durnych jarmarków).

Tak już podsumowując - lubię czasem zasmakować czegoś bez E i tylko szkoda, że regionalne jedzenie nigdy nie będzie czymś, co choćby nawiąże rywalizację z żywnością przemysłową tonami dystrybuowaną do marketów. Za biedne mamy społeczeństwo na takie ekstrawagancje, ale ci regionalni producenci dobrze sobie z tym radzą - wystarcza im taka okazjonalna sprzedaż i mała, ale bogata grupa wiernych klientów.

Do której zresztą fajnie byłoby należeć, więc idę się bogacić :)




A jak u Was z tą eko-żywnością? Kupujecie czasem?

Czytaj dalej »

12 gru 2012

PO BLOGtej: TO FAJNE SPOTKANIE BYŁO

0


Tak, byłem wczoraj na spotkaniu poznańskich blogerów. W ogóle fajna ta nazwa - BLOGtej. I powiem wam, że magia tych liter musi działać, bo  wszystkim tam będącym można śmiało przypiąć odznakę z napisem "jestem fajny tej". I byłaby to szczera prawda. W ogóle w środowisku blogerów jest coś takiego, że bloger cieszy się widokiem drugiego blogera. Ładny, brzydki, gruby czy chudy - bloger się cieszy. To robi atmosferę i człowiek czuje, że chce tu być. Ja byłem. I wrócę przy najbliższej okazji.

Nie ma co silić się na jakieś wielkie sprawozdanie. Po prostu kto nie był, niech żałuje. Bo rozmów, wymiany doświadczeń, żartów i tego, kto kogo poznał na takim spotkaniu nie da się ot tak streścić.

Zbliża się godzina 19 i ja też jestem coraz bliżej.
Ale jakiś opis zdarzenia musi być, więc zacznę od tego, że miejscem naszego spotkania był budynek Concordia Design - ten obok hotelu Sheraton. Pierwszy raz miałem okazję się tam pojawić, choć zawsze byłem ciekaw co się tam w środku znajduje. Do wczoraj byłem przekonany, że szary obywatel niczego tam dla siebie nie znajdzie. I tak rzeczywiście jest, ale bloger to człowiek ze wszech miar kolorowy, więc dla nas miejsce dobrano idealnie :) Zresztą sami zobaczcie - jest blogersko:

Widok na wejściu.
Tu sobie następnym razem usiądę.
Salka przeznaczona na panel z początku wydała mi się strasznie mała, ale szybko okazało się, że to organizatorzy mieli rację. Przewidzieli śnieg po kolana, opóźnienia w działaniu komunikacji miejskiej (to akurat żaden wyczyn, ale i tak plus) i to, że wczoraj był wtorek, a nie sobota przez co wielu albo się nie chciało, albo (niech będzie) uczyli się na środowe wejściówki. Ale i tak pojawiło się co najmniej 50 twarzy, które wypełniły salkę niemal po brzegi.

Mówcy i organizatorzy. Dali radę i obiecali, że będzie więcej.
Fajny był też bar i barista, który pozwolił mi zamieszać kawę łyżeczką z cukierniczki. I odłożyć brudną na blat. Nie chciałem mu robić syfu, więc rzuciłem gdzieś na deskę do krojenia pod barem. A może chciał po mnie posprzątać? Ech, sumienie mnie teraz gryzie... A kawka w takim miejscu za jedyne 6 zł to dla blogera na dorobku naprawdę super sprawa.

Emanuel przemawia. A reszta właśnie sobie zdaje sprawę, ile razy złamała prawo.
Skoro każdy może, to bloger tym bardziej. A foto pochodzi z prezentacji Bartka bez jego zgody. Mam nadzieję, że odpuści mi proces ;)
Wracając do samego panelu to chłopaki poruszyli ciekawy temat praw autorskich i tego, co możemy, czego nie możemy i kto, co może z naszego bloga sobie zabrać. Fajnie, bo mimo że na spotkanie mogli przyjść wszyscy (czyli także ci, co nie mają blogów, a chcieliby) i teoretycznie można by zacząć od standardowego "jak pisać bloga", to sztab organizacyjny wziął się za coś, co każdego powinno i musi interesować od strony prawnej. Obojętnie czy blogerem jest, czy dopiero nim będzie. Dlatego pozdrowienia i wielkie podziękowania dla Bartka Jóźwiaka (który bloga jeszcze nie ma, ale intensywnie nad nim pracuje) i Emanuela Kulczyckiego (jego prezentację możecie zobaczyć TUTAJ) za "ciekawie o prawie" i dyskusję jaką swoimi wystąpieniami wywołali. A nie miała ona końca i przeniosła się na długo poza panel. Ale niedaleko.

To już końcówka. Za późno się zorientowałem, że trzeba puknąć zdjęcie. A było nas dużo więcej.
Bo stanęliśmy wszyscy przy barze za rogiem i kontynuowaliśmy swoje wywody. Integracyjnie wyszło super i każdy dostał to, po co przyszedł. Mi trochę szkoda, że nie siedliśmy sobie wygodnie na tych dobrze wyglądających sofach i fotelach, ale nie znaliśmy się wszyscy, więc wychodzenie przed szereg i siadanie samemu mogłoby się skończyć samotnością przez resztę wieczoru. Ale to jest do nadrobienia przy kolejnym BLOGteju, bo już wiadomo, że będzie. Tylko nie wiadomo kiedy. Ale już trwają przymiarki, bo na fejsbukowy profil BLOGteja już teraz wpadają pomysły, jakiego tematu uczepimy się następnym razem. Przyznam, że mnie kusi poruszenie kwestii konkurencji w blogosferze, bo teoretycznie nie powinno jej być, a w praktyce różnie bywa.

Rozeszliśmy się gdzieś około 22 (ech ten wtorek). Został tylko Petrol z Maltretingu, który nieopatrznie kupił sobie kolejne piwo, bo myślał, że impreza dopiero się rozkręca. A tu psikus, bo został mu tylko barman i ewentualnie ochroniarz na szatni. Trudny wybór, ale lepszy taki niż żaden.

Zatem dzięki wszystkim blogerom, których poznałem - Zorce, Zuchowi, Łukaszowi, Bartkowi, Emanuelowi, Ani Kubickiej, Wstrząśniętej-niezmieszanej, AgnieszcePetrolowi, Konradowi - i których nie zdążyłem poznać za extra-wtorkowy wieczór. I do następnego BLOGteja!

PS.
Podziękowania należą się też Dominice z Radia Afera, z którą przeprowadziliśmy bardzo inspirującą rozmową i która niestety pozostała poza anteną... Ale puenta była taka, że "tu wszyscy blogerzy są żonaci! WHY?!". I smutna buzia Dominiki jako dopełnienie tej puenty.



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!

Czytaj dalej »

3 gru 2012

POZNAŃ CHCE SPECJALISTÓW. JAK WSZYSCY.

0

Wszystkie największe media (m.in. TVN24, Gazeta.pl, Wirtualna Polska i wśród nich Maciek Budzich z Mediafun) od kilku dni podają informację, że "Poznań daje pracę". To znaczy, że to musi być coś ważnego, unikalnego i generalnie mało jest ważniejszych tematów.

Coś w tym musi być, bo to chyba pierwsza tego typu kampania prowadzona przez jakiekolwiek miasto w Polsce w innych miastach Polski. No więc tu jest ten unikat. Tylko, że rewolucji żadnej nie wprowadza, bo Poznań szuka specjalistów, a nie panów asystentów biura i pań sekretarek. Nic w tym akurat dziwnego, bo tych jest dużo za dużo, ale przecież informatyków, inżynierów czy nawet mechaników szuka cała Polska, a nie sam jeden Poznań. Tyle, że on robi kampanię, a reszta nie.

Tylko zastanawiam się w jakim celu? Każdy w miarę ogarnięty Polak wie, że wszędzie takich ludzi brakuje. A już tym bardziej studenci wszystkich politechnik o tym wiedzą. Nie tylko w Polsce firmy chcą takich mózgowców zatrudniać, cały świat ich przecież szuka i zabiera nam co najlepsze okazy (na szczęście nie wszystkie). No to z czym ten Poznań wychodzi do ludzi? Z informacją, że też szuka? Banalne.

Nikt też nie wie, skąd w ogóle wziął się ten pomysł. To jest inicjatywa kilkunastu największych wielkopolskich firm (czego nie widać) i samego miasta (co widać aż za dobrze). Ale kto zaczął i czyja to była inicjatywa? To ważne, bo chyba tutaj tkwi odpowiedź po co w ogóle ta cała medialna szopka. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby to firmy prosiły Poznań o pomoc, bo te same ogłoszenia o pracę pojawiają się na wszystkich znanych portalach z pracą. To on-line a sama kampania outdoorowa nie podaje żadnych szczegółów, ani tym bardziej ofert pracy. Poza tym to, co pisałem wcześniej - wszyscy szukają, więc jak ktoś chce pracę, to sobie ją znajdzie. I nie w Poznaniu, bo jak jest z Warszawy, to będzie ją miał na miejscu - tam też jest kupa światowych marek i producentów, którzy zabijają się o tych najlepszych. To samo we Wrocławiu, w Krakowie i pewnie jeszcze kilku innych miejscach. 

Zostaje zatem miasto, które uderzyło do Solarisa, Volkswagena i całej reszty z prośbą o wsparcie. Ci się godzą, bo przecież nic na tym nie tracą. A miasto zyskuje rozgłos i prawdopodobnie o to w tym całym szumie chodzi.

Jest prowokacyjnie, jest oryginalnie, ale przekaz mydli nam trochę oczy. Poznań zachęca do pracy u siebie, Rysiu nasz prezydent sam wspomina o problemie niskiej mobilności Polaków i chce żeby się tu wszyscy osiedlali i pracowali, ale to już takie oryginalne nie jest, bo wiemy to wszyscy, że my się do przeprowadzek za pracą wcale nie garniemy. I niekoniecznie chcemy to zmieniać, bo gdyby tak było, to i bez takich kampanii byśmy się przeprowadzali na potęgę. A nie bardzo nam to na rękę, bo rodzina, bo dom, bo korzenie, bo brak pieniędzy, bo kupa innych sztucznych problemów i zawsze można się jakoś usprawiedliwić. To przecież kwestia mentalności, więc jak komuś zależy, to za robotą zjeździ całą Polskę i nie potrzebna mu do tego dodatkowa zachęta w postaci billboardów i spotów radiowych. Tym bardziej, że nie o pracę w Poznaniu tu idzie, a o Poznania własny wizerunek. Za który płaci tonące w długach miasto.



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!

Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf