18 lis 2013

CZEGO NIEOBECNI I NIE-BLOGERZY MOGĄ NAM ZAZDROŚCIĆ ?

0

O nie, nie napiszę żadnej standardowej relacji, bo tych zaraz będzie przynajmniej 150. Zresztą ja bym się wkurzył, gdyby ktoś mi napisał że było zajebiście, a mnie by tam nie było :P
Paradoks jednak polega na tym, że to o czym napiszę, prawdopodobnie wywoła jeszcze większą zazdrość nie tylko u tych, których nie było, bo byli chorzy, ale też tych, których nie mogło być, bo są tylko i aż moimi czytelnikami.

Napiszę o trzech sytuacjach, które sprawiły, że Blog Forum było jakie było. A było jedną, wielką, merytoryczno-motywacyjno-integracyjno-zajebiście-piękną imprezą (sorry, nie wytrzymałem) do której człowiek będzie wracał latami. Ewentualnie do przyszłego roku. Wiadomo, 300 osób nie może się mylić. 

Ale wracając do sytuacji. Te sytuacje to wydarzenia w samym wydarzeniu, jakim było BFG. Coś, czego powinien żałować każdy, kto nie był, nie widział, nie słyszał. Bez względu na to, co w życiu robi. Możesz być kosmetyczką, monterem instalacji wod-kan-gaz, Hindusem sprzedającym skarpetki w sklepie z własną twarzą albo boyem hotelowym pilnującym porządku w pokoju 225. Te wydarzenia to emocje, a do tego nie potrzebujesz być blogerem. Łapcie.

1. Jurek, ja pierdolę!

Każdy bóg rozgrzeszyłby mnie za ten wstrętny wyraz, gdyby widział, co Juras wyprawiał na scenie. Co mówił i jak mówił. I co wcale nie jest takie oczywiste, bo tak naprawdę niewielu ma szansę go tak na serio POSŁUCHAĆ. Woodstock i Orkiestra się nie liczą, bo tam za emocje odpowiadają ludzie, a Jurek "tylko" ogarnia bałagan. Na Blog Forum to on wziął odpowiedzialność za nasze umysły i nasze emocje, a ludziom opadały kopary. Różne sny miałem przed wyjazdem do Gdańska, ale to że Owsiak doprowadzi mnie do szczerego zeszklenia się oczu i ciężkiego przełykania śliny? Jednak mam w sobie jeszcze trochę tej wrażliwości. Youtube nie odda tego, co występ na żywo, ale serio - warto poświęcić te 42 minuty. Gdyby ten człowiek był pastorem, mielibyśmy w Polsce protestantyzm. Taka charyzma. Taka chęć zmiany rzeczywistości. Na szczęście woli robić dobrze ludziom w inny sposób.

No to co, macie jakiś problem w życiu? Obejrzyjcie i idźcie się wstydzić.



2. Wojtek, dla Ciebie zostałbym gejem.

A ściślej dla jego grzywki falującej w rytm wojtkowego kontrabasu. Grzywka falowała, bo Wojtek Mazolewski swoją energią na scenie świadomie na to pozwolił. Zresztą to był kwintet i gdyby każdy z muzyków miał grzywkę, to falowałoby ich pięć. Bo cały zespół kipiał energią mimo tego, że większa część publiki stała nie tupiąc nawet nogą. Szacunek dla WMQ. Ja ruszałem i głową, i biodrem, bo mi się ta atmosfera bardzo udzieliła. Ale to ja, lubię sobie dygnąć.

Wracając jeszcze do samego koncertu, to zanim wystartował, nikt poza organizatorami nie wiedział o co kaman. Wiadomo tylko, że filharmonia, pewno jakieś skrzypki i akordeon, może klarnecik, wow, uszanowanko. A tu Wojtek Mazolewski. Koncert yassowy. Jeszcze lepiej, szkoda tylko, że zagra dwa-trzy kawałki i pójdzie do domu.

Chłopaki grali 1,5 godziny. W tym zaduchu, tej temperaturze, w tych garniturach i koszulach dopiętych po samą szyję, spoceni, czerwoni, ale uśmiechnięci i zadowoleni. Potem poszli z nami na imprezę. Zajebiści ludzie. Osobiście gratulowałem Wojtkowi i reszcie występu, zapomniałem tylko fotki strzelić. Ale są świadkowie.

Zostawiam dla Was dwa jutiubki - fragment koncertu i oficjalny singiel + teledysk do najnowszego kawałka. I powiem Wam - dawno nie kupiłem żadnej płyty, bo dawno nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia, żebym mógł za nie zapłacić. WMQ zastopował ten niekorzystny trend.






3. Kanciarz, w 10 minut zrobiłeś dobrze trzystu osobom na sali.

Skoro się tu znalazł, to raz że należy mu się to uszanowanko, a dwa - należy mu się atencja tych, którzy go nie widzieli. Oglądacie tych wszystkich śmiesznych stand-upowców w telewizorach, a Krzysztof bije ich na głowę, bo stworzył postać. Niejedną zresztą. Być może tylko wtajemniczeni kładą się ze śmiechu na podłodze, ale skoro tak, to apel do całej reszty - trzeba się wtajemniczyć, bo jego złote rady są warte miliony monet. A nie zadawać pytania w stylu "ale oso chosi" i "kim jest ten pajac". Google, głupcze! Albo od razu youtube.

Poza tym to bardzo miły i uczynny gimnazjalista - pomagał mi szukać czapki, kiedy nie potrafiłem jej zlokalizować w #225. A tu macie występ.


Gdybym nagrał mój sławny... wróć - słowny "romans" z Jessiką Mercedes to też wrzuciłbym do zestawienia, bo ona też na nie zasługuje. Wszystkich łączą emocje, charyzma i fakt, że robią coś obiektywnie zajebistego. Ta ostatnia cecha jest superważna, bo gdyby nie ona, to nawet Macierewicza mógłbym tu wcisnąć. A tak są tylko ludzie na wskroś wspaniali.

Dobra, to było dla ludu, a teraz prywata, której w sumie nie lubię, bo zawsze kogoś pomijam. No cóż, postaram się.

Dziękować:
  • Oli Mokwie i Miastu Gdańsk za to, że mogę napisać to, co wyżej
  • Stoczni Gdańsk za to, że przez kilka dni zgodziła się nie budować żadnych statków w hali B90
  • Lekkostronniczym za konferansjerkę, której nie powstydziłby się sam Piotr Bałtroczyk
  • Andrzejowi Tucholskiemu za to, że nie bał się podchodzić do niszowych blogerów
  • prelegentom, bo mądrze gadać to trzeba umieć
  • uczestnikom, bo sam nim byłem
  • ludziom, których nie było, bo jest dla kogo pisać
  • osobom sprzątającym, bo żadnej nie widziałem, a w kibelku za każdym razem było czysto
  • panom baristom za to, że parzyli mocną kawę
  • paniom z cateringu za to, że poskromiły najazd wygłodniałych blogerów zanim zaczęła się przerwa
  • dziewczynie z szatni za to, że nie robiła scen jak zgubiłem numerek
  • całej ekipie z pokoju 225 za #225 i że wiadomo o co chodzi
  • Marcie Górazdzie (tak to się pisze?) za to, że jest fajną dziewczyną, fajnie pisze, ale ma mało fanów i może teraz jej przybędzie
  • moim współlokatorkom za to, że były cicho, kiedy ja chciałem spać
  • i komuś za zdjęcie pobrane z fanpejdża BFG

No to tyle. Aha, uznałem że skoro sam nie piszę klasycznej relacji, to podlinkuję innych, którzy też niekoniecznie klasycznie podjęli temat. Do wieczora pewnie sporo się zbierze, będę też co jakiś czas updejtował ten wpis o kolejne. A tymczasem #ilovegdansk i na koniec słowa Karola Paciorka wypowiedziane w pokoju 225:

"To jest najlepsza edycja Blog Forum Gdańsk ever!"

Sylwia Kubryńska - http://kubrynska.com/2013/11/17/zrobmy-wreszcie-cos-dobrego-blog-forum-gdansk-2014/
Monika Czaplicka - http://czaplicka.eu/blog-forum-gdansk/#sthash.8G4ZIntp.dpbs
Muszkieter - http://muszkieter.in/2013/11/gdansk-blogerem-silny/
Mediafeed - http://mediafeed.pl/blog-forum-gdansk-2013-okiem-czterolatka/
Martekerka - http://martekerka.pl/blogerzy-zmieniaja-swiat/
Black Dresses - http://blackdresses.pl/2013/11/19/gdzies-pomiedzy-lenistwem-szalenstwem-pasja/
Eksperymentalnie - http://www.eksperymentalnie.com/2013/11/ilovegdansk.html
Riennahera - http://www.riennahera.com/2013/11/przemyslenia-po-blog-forum-gdansk-2013.html
Paweł Bielecki - http://www.pawelbielecki.in/do-blogerow-do-ludzi/
NoLife Style - http://nolifestyle.com/moj-pierwszy-raz/
Zuch - http://zuchpisze.pl/bfg2013/
Venila Kostis - http://www.venilakostis.com/2013/11/non-omnis-moriar.html
Jacek Kotarbiński - http://kotarbinski.wordpress.com/2013/11/18/sabat-nienormalnych/

+ na zachętę Andrzej Tucholski, bo on trochę mniej "relacyjnie", a bardziej "prezentacyjnie" - http://jestkultura.pl/2013/stres-na-scenie/
+ Aleksandra Mokwa jako mózg całej operacji - http://mojatrawa.pl/blog-forum-gdansk-2013-czyli-duzo-duzo-dobra.html
+ Kominek, jako chyba najważniejsza "relacja" z imprezy, serio. Przeczytajcie, to uwierzycie - http://www.kominek.in/2013/11/wszystko-w-porzadku-blogosfero/



Czytaj dalej »

21 paź 2013

TAKŻE TEN... POGADUCHY

0

Pierwsze Pogaduchy zaliczyłem w lutym. Napisałem o tym.
Drugie odbyły się w maju. Też byłem i też napisałem.
O trzecich nie chciałem już pisać, bo ile można.

Ale niestety trzeba.

Na koniec mam dla Was pewne zadanie, w zasadzie proszę o pomoc w związku z tym, co działo się w weekend. Dlatego uprasza się o niewychodzenie przed czasem :)

Nie będzie słodzenia. Gołym okiem widać, że od czasu lutowej edycji coś się posypało. Co nie znaczy, że na tej sprzed wczoraj zabrakło pozytywów.

Co było okej?

Organizacja

Studium Przypadku jak zwykle stanęło na wysokościach, dlatego i Bartek, i Tomek, za ogarnięcie i super profesjonalne podejście do tematu, dostajecie ode mnie mocne piąteczki. Każdy, kto choć raz w życiu próbował zorganizować coś, co wymaga udziału żywych ludzi wie, że to jeden wielki burdel na kółkach. Ja robiłem takie rzeczy nieraz, zawodowo i mniej zawodowo, dlatego macie mój szacunek chłopaki.

Żarełko

Dzięki Agacie vel Kurczakowi z Eksperymentalnej Kuchni wydałem na jedzenie 3,50. Przez cały pobyt. Były koreczki, kanapeczki, sałateczki, czyli bardzo bankietowo. Wszystko w dużych ilościach, bo wiadomo - blogery. Braki w typie widelców czy czegokolwiek do picia (Wyborowa już chyba nie blogerowa, bo co niektórym zalega jeszcze z nagrodami w konkursie) były bardziej zabawne niż uciążliwe, więc nie ma się czego czepiać. A spożywkę fundnęło Tesco, co by zamknąć temat.

Występy

Swoje prezki mieli Kuba Górnicki, Venila Kostis i Paweł Bielecki w zespole. Na mnie zawsze robią wrażenie ludzie, którzy mając tyle lat co ja, osiągnęli znacznie więcej niż ja. Taa, wrażenie... Ja im tego zwyczajnie, po ludzku zazdroszczę. Ale dzięki nim, widzę że można. Bezcenne są takie kopy motywacyjne, do tego masa różnych przemyśleń w temacie blogowania i mojej przyszłości w blogosferze. Może wrzucą się gdzieś do sieci, wiem że pan Kudła nagrywał Kubę smartfonem, więc jego prezka powinna się niedługo upublicznić. A co z Pawłem i Venilą, to nie wiem.
Aha, był jeszcze o Boguś Wołoszański, Natalia Hatalska i Tomek Machała. Wszyscy o 50 lat starsi i doświadczeni o upadek blogosfery sprzed pół wieku. Na chłodno i z perspektywy czasu, zbunkrowani gdzieś w zaświatach, zdecydowali się opowiedzieć o przyczynach apokalipsy z 2013. Przekonująco.

Co NIE było okej?

Ludzie

Ci, których zabrakło. Lekko licząc - ponad setki zdeklarowanych na fejsie. I nie licząc blisko 300 zaproszonych. Ja wiem, że to tak nie działa, ale niesmak pozostał. Zresztą sam nie mogłem dotrzeć na piątkowe warsztaty, ale córa padła ofiarą jakiejś bakterii i to mnie usprawiedliwia. Podejrzewam, że część miała podobne akcje, część już dawno miała inne plany, ale część zwyczajnie olała temat.
Blogerzy-studenci, macie 50% ulgi na dojazdy, więc słabo, jeśli tłumaczycie się kosztami. Blogerzy-nie-studenci, tak ciężko odłożyć parę gorszy na jeden wyjazd w roku? No góra trzy? Ten kosztował mnie 68,60 zł. Z dojazdem, z noclegiem, z jedzeniem i piciem w knajpie.

Ludzie

Ci, co byli. Niektórzy. Ci, którym nie pasowała partia z występami i gadanie o blogowaniu. Ci, którym przeszkadzało nawijanie Kuby o swoim blogu, a Venili i Pawła o ich drodze do sukcesu. No to pytanie, o czym wobec tego mieli gadać? Co mieli pokazać? Jak polecieć samolotem bez biletu? Jak się robi hajs w 3 minuty? Nie wiem, bo żadna maruda nie potrafiła powiedzieć, czego tak naprawdę oczekiwała.

After w BauBar

Nie tyle after, co samo miejsce. Nie było mnie na piątkowej integracji, ale z relacji świadków wynikało, że nie dało się rozmawiać, było tak głośno. Więc się przenieśli. Niestety konsekwencją było niewykorzystanie kuponów na browary (zniżka 50%) i w sobotę, żeby nam nie przepadło, ponownie wbiliśmy do BauBaru. I znów - ani w gadkę (do dziś w mej głowie szum...), ani w parkiet (serio? blogerzy i "umc, umc, umc" rodem z najbardziej hardkorowych klubów na Majorce?). Wyszedłem przed północą i obszedłem rynek. Dwa razy. Nie tak miało być.

W kilka osób próbowaliśmy rozkminić, co się stało, że się zesrało. Dlaczego mimo śniegu, mrozu i generalnej dupy pogodowej, zimą frekwencja sięgnęła 200-250 osób, co by 3 miesiące później, w maju, spaść do poziomu 50-ciu, może 60-ciu. Usłyszałem, że ludzie zawiedli się właśnie na lutowej edycji. Bo za dużo gadania, za mało imprezy. Nie wiem, imho było zajebiście. Ale nawet, gdyby to rzeczywiście był jakiś powód, to jest on po prostu durny i nie ma nic wspólnego z profesjonalizacją blogosfery. Kurde, każda branża ma swoje spotkania, eventy, koferencje. Wiadomo, że każdy chce się nawalić, ale wcześniej jest robota do zrobienia. Może nie brzmi to najprofesjonalniej, ale tak to wygląda. Dla blogosfery takim eventem jest BFG, ale hej - to jest jedno wydarzenie na cały rok. Jedno, jedyne i poza Pogaduchami nie ma alternatywy. Dlatego sprowadzając je do rangi jednej wielkiej biby, sami sobie robimy kuku.

Ale nawet gdyby, to kolejne, majowe Pogaduchy miały charakter wybitnie rozrywkowy. Chcieli imprezę - dostali imprezę. Tyle, że sami dali dupy i nie przyjechali. Ech... nie dogodzisz blogerowi.

Bartku, Tomku - formuła chyba się wyczerpała i mam nadzieję, że Wy też to widzicie. Z jednej strony zmiany są konieczne, ale z drugiej czy warto stawać na głowie, żeby bloger łaskawie usadził tyłek na siedzeniu PKP, a po przyjeździe oczekiwał cudów i czerwonego dywanu? No sorry, ale nie wiem co tym blogerom odwaliło, że im się nie chce. 
Osobiście jestem za pierwszą opcją, bo zanim coś wyląduje w koszu, trzeba sprawdzić czy da się to naprawić.

Nie wiem jak, bo nie siedzę w tym. Czasem dobrze robi zmiana miejsca. A co poza tym? Brak znanych twarzy też robi swoje. I to nie w roli ekspertów, a w roli zwykłych uczestników. To tak, jakby rozdanie Oskarów odbyło się bez Spielberga, DiCaprio i całej reszty Hollywoodu - ranga wydarzenia momentalnie leci w dół. Opcja z wyborem terminu też byłaby jakimś rozwiązaniem, bo ludziom trudniej olać sprawę, kiedy czują, że mają na coś wpływ.
Nie wiem, z mojej strony to taka próba włączenia światła po ciemku, gdy nie zna się za bardzo terenu. Ale wiem, że ten włącznik gdzieś jest. A czy działa? Muszę go najpierw znaleźć.

***

Okej. Moi drodzy, czytelnicy, blogerzy - teraz kolej na Was. Super, że dotrwaliście do końca, bo czeka Was jeszcze jedno zadanie.

Każdy był na jakimś mniej lub bardziej profesjonalnym evencie. Wielu eventach, spotkaniach, imprezach i takich tam różnych spędach. Co można zrobić, żeby uatrakcyjnić temat? I jak to jest, ludziom bardziej zależy na zabawie, czy na wiedzy? A może to kwestia tego, kim są blogerzy i jaki mają styl bycia? Oświećcie mnie proszę, bo sam już nie wiem. Może urodzi się tu jakiś rewolucyjny pomysł i następne Pogaduchy będą przełomowe?


Czytaj dalej »

6 wrz 2013

LUBISZ PIWO Z TANKA? ACH NIE WIESZ CO TO...

0

Piątek nie jest najszczęśliwszym dniem do publikacji wpisów, ale kiedy liczy się czas nie można czekać do niedzieli. A po weekendzie będzie za późno, żeby odwiedzić Warzelnię.

Trochę was prowokuję, bo Warzelnia to po prostu klubo-pubo-kawiarnio-restauracja i jako taka jest otwarta 7 dni w tygodniu. To znaczy będzie, bo otwarta została dopiero wczoraj, a ja przez przypadek byłem jednym z pierwszych klientów.

Staram się nie nudzić was opowieściami o knajpach, bo sam za bardzo nie lubię o nich czytać. No chyba, że lokal wybitnie mnie czymś zachwyci albo jest częścią jakiejś sieci. Ewentualnie jak mi zapłacą - pieniądzem lub obiadem, nie ma znaczenia. Warzelnia spełnia tylko ten pierwszy, ale za to najważniejszy warunek. Urzekła mnie tym, czego na pierwszy rzut oka nie widać i zaprzeczyła teoriom, że liczy się wygląd, a wnętrze nie ma znaczenia. Oj ma i to spore. Bo na Warzelnię nie poświęciłbym nawet sekundy swojego cennego czasu, gdyby nie...

... Tyskie z tanka.

7,50 za duże piwo najlepszej jakości na Starym Rynku? Tylko tam.

Jako jedyna knajpa w Poznaniu, jedna z niewielu w Polsce. Do Tyskiego mam mieszane uczucia, bo Gronie smak ma byle jaki i kojarzy się z moim ojcem, Klasyczne jest świetne (tylko w butelce), a piwo z tanka to jeszcze inna koncepcja i w smaku przypomina marcowe (te z Bierhalle albo butelkowany Miłosław). A dla mnie marcowe = wybitne, więc piłem dopóki starczyło sił. Zapytałem nawet panią właścicielkę, jakich tajemnych mocy musiała użyć, żeby te cysterny tu postawić, a ona do mnie: "poprosić". I już, that's it?! Tak, to wszystko. Nie rozumiem więc, dlaczego inne knajpy karmią swoich klientów przeciętnym w smaku piwem z kegów, kiedy wystarczy "poprosić" i ma się piwo doskonałe, pełnię smaku jak to mówią. No, ale to problem całej reszty, a ja uroczyście deklaruję i przy świadkach przysięgam, że od dziś (w sumie od wczoraj) jak na piwo, to tylko do Warzelni.

... pizza z pieca.

Szynka parmeńska + rukola + parmezan = nie ma lepszego połączenia.

Co bardzo mnie ucieszyło, wybór mają ograniczony prawie do minimum - pięć rodzajów, a jak się nie podoba to wypad. Super, bo nic mnie tak w knajpach nie wkurza, jak wypchane setką rodzajów pizzy menu. W takich momentach mniej znaczy lepiej, serio. Pizzę w końcu wybrała koleżanka, ale okazało się, że jej wybór nie miał właściwie żadnego znaczenia - każda z tych pięciu byłaby równie perfekcyjna. W smaku, w przygotowaniu, w zapachu - szczyt szczytów. Niestety nie potrafię jednym słowem narobić takiego smaku jak potrafi to Makłowicz, ale uwierzcie mi. Przy warzelnianej żadna "najlepsza pizza w mieście" nie jest najlepsza.

... młoda pani właścicielka :)

Warzelnia ma swój ogródek. Co prawda sezon się kończy, ale ogródek to zawsze parę groszy więcej w kasie.

Piętro Warzelni. W aucie podobno nie można jeść, ale może można odjechać.

Wiecie, że nie lubię tworzenia sztucznych barier, więc od razu przeszedłem z Jolą na "ty". Niestety nie zdążyłem cyknąć jej fotki, bo ciągle biegała i ogarniała ten cały bajzel*. Widać, że bardzo jej zależy, żeby to poszło. A ja bardzo kibicuję tym, co rzucają wszystko i idą na swoje. Jola musi odnieść sukces, bo idzie na całość, wie w co wdepnęła, zatrudnia przesympatyczne dziewczyny do pracy za barem i przy stolikach, ma rewelacyjnych kucharzy, świetnie urządzoną knajpę, puszcza muzykę jaką lubię... Ten lokal ma wszystko, żeby stać się miejscem kultowym i prawdopodobnie taki będzie - nawet bez mojego zaangażowania w temat. Ale skoro można to przyspieszyć?

Warzelnia jest tak młodą knajpą, że nie ma ani fun pejcza, ani strony. A jak wpiszecie w google "warzelnia" to wyskoczy wam jakieś poznańskie osiedle - to nie to. Jola powiedziała, że na dniach wszystko zostanie uruchomione, ale szczerze jej powiedziałem, że trochę od dupy strony się za to zabiera - najpierw internety, fejsbuki, znajomi, znajomi znajomych i się niesie, że wielkie otwarcie w piątek. Whisky in the Jar poszło dokładnie tą drogą, zrobiło szum, pospraszało blogerów i są efekty.

No ale! Od czego jestem ja i od czego jesteście Wy. Jako, że Warzelnia póki co słabo ogarnia internety, musimy jej pomóc. Po prostu lajkujcie i szerujcie ten wpis, gdzie się da. Wszystkie pyry obowiązkowo (rodzone i nierodzone), bywalcy (od czasu do czasu bywający) obowiązkowo, turyści (byli jeden raz) obowiązkowo, Warszawa (słoiki i nie-słoiki) obowiązkowo, Wrocław też obowiązkowo :) Reszta - jesteście super, ale będziecie jeszcze bardziej super, kiedy ta notka znajdzie się na Waszych ścianach. Do dzieła zatem!

No i ten... jeśli nie wiecie co robić dziś wieczorem w Poznaniu to już wiecie.

Na pewno Stary Rynek, ale jaki to był numer... Dacie sobie radę.

* bajzel oznacza u mnie miejsce, gdzie coś się dzieje i prawie zawsze ma pozytywne zabarwienie :)

PS. Jola za ten tekst nic mi nie da, a za piwo i pizzę zapłaciłem z własnej kieszeni. Zresztą pewnie nie pamięta, że jestem blogerem. Mówiłem jej, ale poza "aha" nie usłyszałem więcej komplementów ;)


Czytaj dalej »

25 sie 2013

MOŻESZ BYĆ W SAN FRANCISCO - JEST OPCJA

0

Rzadko biorę udział w konkursach. No dobra, nigdy nie biorę bo zawsze mam wrażenie, że przegram. Wiecie, ja niczego co związane ze mną i z moim życiem nie lubię pozostawiać losowi i nie lubię, gdy ktoś decyduje za mnie. Konkursy to ja wolę sam organizować. Choć, nie powiem, czasem zdarzy się taki, który kusi nawet mnie.

Nie dalej jak wczoraj, na moją fejsową ścianę wdarła się informacja o możliwości wyjazdu do San Francisco. Oczywiście jako nagroda w jakimś konkursie. Standardowy odruch - olać sprawę, i tak nie wygram, poza tym urlopu nie dostanę, a w ogóle to dalej się nie dało? Przecież nawet NYC jest bliżej i - przynajmniej dla mnie - jest bardziej atrakcyjną miejscówką na początek przygody z USA. Ok, doczytam.

Dobra, już wiem że w San Francisco kręcą Pogromców Mitów, a konkurs organizuje Discovery i wszystko mi się ładnie kupy trzyma. Zawsze patrzę na takie rzeczy kto, z kim i dlaczego, bo często się zdarza, że ok - możesz sobie wygrać wycieczkę do rezydencji Baracka Obamy, ale cała akcja jest tylko po to, żebyś kliknął lajka, zaprosił 20 znajomych i generalnie za darmo robił im reklamę. A prezydenckiej ubikacji nie zobaczysz ani ty, ani nikt inny.

Tu wygląda na to, że ta wycieczka (w sumie nawet 3 wycieczki) ma szansę się odbyć - w końcu to Discovery i żadna ściema raczej nie wchodzi w grę. Swoją drogą to jedyny kanał w TV, o którym mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie wstydzę się go oglądać. To znaczy oglądam, kiedy nie mam już siły ogarniać internetów, a to zdarza się niezwykle rzadko. W każdym razie moje niegasnące do dziś uczucie do Discovery rozpalił pan Bear "jedzący odchody" Grylls i to dzięki niemu polubiłem filmy dokumentalne (seksowny głos Krystyny Czubówny też ma swoje zasługi, ale to Bear rozpala ogień krzesiwem i wyciska wodę z kupy wielbłąda).

Jakiś czas byłem też fanem Pogromców, którzy do momentu zmiany konwencji na regularne show, byli tuż za plecami Beara i Familiady w moim prywatnym rankingu oglądalności. Potem ich wygłupy nie prezentowały już tego samego poziomu, no ale... na potrzeby San Francisco mogę z tego miejsca oświadczyć, że Pogromcy są dla mnie numerem 1, a potem długo, długo nic. Takie jest zresztą zadanie w tym całym konkursie.

Tyle, że tak jak napisałem - jeden urlop za mną, drugiego nie dostanę, a do Stanów trzeba lecieć do końca października. Nie kumam czemu taki deadline, ale takie szybkie, spontaniczne akcje zawsze są najlepsze. Jest nawet opcja, żeby dostać się na plan reżyserski i krzyknąć do Adama i Jamie'ego "action boys!". Albo "what a mess!" czy coś w tym stylu. Z tego, co wyczytałem w regulaminie to rzeczywiście jest tylko opcja, ale nawet gdyby temat upadł, to San Francisco jest duże i ma co pokazać - Golden Gate, Alcatraz, Chinatown (ponoć przereklamowane), Lombard Street, te ich słynne tramwaje sunące pod kątem 45 stopni... No i nie trzeba zabierać żadnych pieniędzy, bo ponoć wszystko jest z góry opłacone i jeszcze dają coś na górkę, żebyś tylko w hotelu nie siedział.

1. Alamo Square 2. Tramwaj 3. Stadion 49ers 4. Chinatown 5. SF nocą 6. Alcatraz 7. SF za dnia 8. Wiadomo 9. Lombard Street
Piszę Wam o tym, bo sam nie mogę lecieć. Gdybym mógł - nawet bym się nie zająknął. Praktycznie nic nie musicie robić - a jedyne, co musicie to wykosić konkurencję (tutaj). Czasu macie mało, bo z tego co pamiętam chyba tylko do środy. I nie - Discovery nie błagało mnie na kolanach, żebym naganiał im UU. Trochę za mały jeszcze jestem. To po prostu zajebista opcja na dodatkowe wakacje za free, a ja czuję się w obowiązku Was o tym powiadomić.

No dobra. San Francisco San Franciskiem, tam musi być zajebiście, ale Wy też macie w głowie miejsca, o których marzycie, żeby tam być. Wycieczki Wam nie zorganizuję, ale marzeniami możecie się podzielić :)


Czytaj dalej »

26 lip 2013

6 POWODÓW, DLA KTÓRYCH JEZIORO TO LEPSZA OPCJA NA URLOP

0

W ten weekend wyjeżdżam na pierwsze i pewnie ostatnie wakacje w tym roku. Ostatnie dlatego, że wolę nastawić się na to, że już nigdzie nie pojadę a potem być mile zaskoczony, że jednak jest inaczej. W każdym razie obieram bardzo egzotyczny kierunek i docelowym krajem, w którym spędzę urlop będzie... Polska. Bo z jednej strony nie stać mnie na zagraniczne wojaże, a z drugiej zbyt mało poznałem turystycznie nasz kraj, żeby wydziwiać. A dlaczego jezioro? Bo ani morze, ani góry.

A tak serio - jest parę powodów.

1. Pogoda, czyli temperatura. 

Latem nad Bałtykiem musisz nastawić się na upał w granicach 20-22 stopnie plus woda w morzu - jakieś 19. W górach z kolei siarczysty mróz - do 28-30 w cieniu no i nie ma wody. Chyba, że w basenie (ale to nie to samo) albo deszczówka po gwałtownej ulewie, którą w górach masz gwarantowaną (ale to też nie to samo). A jeziorko? Chcesz chłodniej - lecisz na północ, cieplej - na południe, polansować się - na Mazury. W Polsce jeziora są wszędzie i prawdopodobieństwo trafienia w najlepszy dla ciebie czas i pogodę jest zdecydowanie większe.

2. Odległość, czyli bliskość.

Bo sam decydujesz czy jedziesz nad pobliski staw, czy na oddalone setki kilometrów jezioro. One są wszędzie - duże, małe, ciepłe, zimne, czyste, brudne. A jeśli taki mieszkaniec Krakowa chce się urlopować nad morzem - nie za bardzo ma wybór i musi przejechać całą Polskę. To samo Gdańszczanin z ambitnym planem wejścia na Śnieżkę.

3. Ludzie, czyli tłumy.

Nad morzem turystów liczysz w milionach. Zjeżdżają ze wschodu, z zachodu tak jakby swojego nie mieli. Ma to swoje plusy, bo czujesz się jakbyś był co najmniej na Majorce, gdzie wszędzie na około tylko bitte i spasiba. Tylko pogoda ci przypomina, że jest inaczej. W górach ludzi jakby mniej, ale to dlatego, że schowani na szlakach. Ale jak już trafisz na taką kolumnę wspinaczy, to o kontemplacji przyrody możesz zapomnieć, a dane ci będzie jedynie podziwiać ich "profesjonalny" wygląd - złożony głównie z japonek, kosmetyczki i telefonu z aparatem. Jeziorko... ograniczona przestrzeń, człowiek zawsze wie czego się spodziewać - ot pomost, mała i mało piaszczysta plaża, woda bez dziwnych morskich stworów, a skąpe stroje idealnie dobrane do okoliczności.

4. Klimat, czyli natura.

Pobyt nad jeziorem - przynajmniej dla mnie - zawsze kojarzy się z namiotem. Ewentualnie z domkiem typu Brda. W każdym razie natura otacza się zewsząd i wszędzie daje o sobie znać - choćby w postaci komarów i kleszczy. Ale taki urok takich miejsc, co kto lubi. Grill, piwko... Wino, kobiety i śpiew. Woda wieczorem, która wydaje się być cieplejsza od tej w ciągu dnia. Skoki z pomostu na golasa. Nad morzem tego nie ogarniesz, w górach tym bardziej.

5. Pobyt, czyli wydatki.

Jedzenie nad morzem jest drogie, noclegi też. Ich ceny w ogóle nie są adekwatne do naszych nadmorskich atrakcji - za zimną wodę, skrajnie niepewną pogodę i odmrażaną rybę muszę zapłacić prawie tyle, ile za pobyt w takim Egipcie w całkiem niezłej klasy hotelu. Góry to zupełnie inna bajka i sam nie wiem czemu. Poza cholernie drogim Zakopanym, od Sudetów po Bieszczady bez problemu znajdziesz tanią kwaterę i tanio cię nakarmią, a za widoki, które masz za oknem gotów byłbyś zapłacić jeszcze raz tyle. No ale w górach sezon trwa cały rok i mogą sobie na to pozwolić. Jeziora mają najtrudniej, bo o ile znam kilku fanów śniegu nad Bałtykiem, to nie spotkałem jeszcze turystów spędzających ferie nad jeziorem. Dlatego ceny może i nie są niskie, ale i tak daleko im do lichwy z nadmorza.

6. Czas, czyli atrakcje.

To akurat rzecz najwzględniejsza z względnych, ale generalnie w wakacjach chodzi o to, żeby nabrać dystansu i złapać oddech. Tyle, że do tego trzeba pogody... Co z tego, że w górach piękne widoki, kiedy przez tydzień pogoda nie pozwala ci ich oglądać. Co z tego, że kochasz godzinami leżeć na plaży, kiedy przez cały twój pobyt słońce nie wychodzi zza chmur. 9 na 10 ludzi jedzie nad morze / w góry w konkretnym celu - opalić tyłek tudzież wejść na szczyt i spojrzeć w dół. Pogoda może skutecznie pokrzyżować te plany, a kurorty mają to do siebie, że rozleniwiają człowieka, który chodzi od knajpy do knajpy licząc po drodze na powrót lata. Jezioro, paradoksalnie przez brak atrakcji, zmusza nas do ich poszukiwania, kiedy okazuje się, że TVN walnął się w obliczeniach. Jezioro "nie trzyma" nas tak mocno, jezioro to nigdy nie jest taka wyprawa, jak nad morze czy w góry (wyjątkiem trasa ze Zgorzelca na Mazury z jachtem na przyczepie). A ja nie lubię długich przygotowań i tego całego bałaganu po wszystkim.

Zresztą... Jedne z najlepszych chwil mojego życia spędziłem właśnie nad jeziorem ucząc się żeglarstwa, a potem samemu żeglując. Miałem wtedy 17 lat, trafiłem w dobre miejsce, na dobry czas i ludzi. To chyba to. Dlatego jeśli pewne rzeczy wydają się wam naciągane (choć nie powinny), to przez sentyment. Od tego nie da się uciec i ja też wcale tego nie chcę. Więcej - ja nad jezioro kiedyś wrócę i będę miał na nim swoją łódkę. Najlepiej blisko gór i niedaleko morza.


A jak wasze urlopy, gdzie Was niesie? Zawsze w to samo miejsce czy za każdym razem coś nowego?
Czytaj dalej »

18 cze 2013

WHISKEY IN THE JAR, CZYLI W DOMU U JACKA DANIELA

0

Kiedyś przyjąłem sobie taką zasadę, że jeśli będę tu pisał o knajpach, to tylko tych sieciowych albo tak bardzo godnych polecenia, że warto tam przyjechać nawet z Helu (o ile nie mówimy o bistro w Juracie). Sieciowe dlatego, że oferują to samo w wielu miejscach i moja opinia przyda się każdemu, a nie tylko tubylcom. A "godne" prezentują w jakimś sensie poziom wybitny, co oznacza że wszyscy powinni o tym wiedzieć.

Whiskey in the Jar nie spełnia żadnego z tych wymogów. Bo ani to sieciówka, ani niczym specjalnym się nie wyróżnia (no może poza jednym elementem, ale o nim za chwilę). Co nie znaczy, że nie jest warta uwagi - wręcz przeciwnie, bo menu ma z górnej półki. Ale gdyby powstała kilka miesięcy wcześniej i złapała trend, zyskałaby miano pierwszej prawdziwej poznańskiej burgerowni i to byłoby coś. A tak pyszne burgery w ofercie są, tyle że przyćmione przez steki, które mają być główną wizytówką lokalu. Być może są mistrzowskie, ale u mnie rządziłyby burgery :)

Jackowi Danielowi się nie odmawia

W każdym razie dla Whiskey in the Jar postanowiłem zrobić wyjątek, bo... otrzymałem zaproszenie na opening party i parę drobiazgów. To raz :) A dwa, że jedzenie to tak naprawdę tylko dodatek do tego, co jest specjalnością tego miejsca i o czym naprawdę warto ludziom powiedzieć. A są to Whiskey Jars, czyli drinki robione na bazie Jacka Danielsa i podawane w jarach - takich dizajnerskich słojach. W Poznaniu żadna inna knajpa nie może pochwalić się takim podejściem do "łyżki" - w każdej dostaniesz whiskey z colą, ale tylko tu masz do wyboru 15 różnych miksów Jacka z dodatkami. Od chili, przez kiwi do blue curacao - pełen wachlarz. Ja wybrałem Sweet & Sour, co nijak wskazywało na to, z czego jest zrobiony, ale okazało się strzałem w dziesiątkę - chciałem dostać drinka, który nie zabije mi smaku Jacka i jednocześnie będzie smakował inaczej niż klasyczna whiskey z lodem czy wodą. No i udało się :)

Jednym się nie upijesz. Dwoma pewnie też nie, bo w słojach jest bardzo dużo lodu.

Mój akurat miał barwę rozrzedzonej lodem whiskey, ale dziewczyny też znajdą coś dla siebie, bo cała reszta  drinków przybiera różne kolory i fajnie wygląda. A ceny też są różne - od 19 do 27 pln. Drogo, ale to w końcu Jack.

Co poza whiskey jars?

Sprawdziłem dopiero w ten weekend, bo wcześniej jakoś nie było mi po drodze. I właściwie od początku moim celem był burger. To bardzo ciepły ostatnio temat i coraz mniej jest ulic, gdzie burgerowni nie ma. Ale burgery to nie tylko moda. Od całego tego śmieciowo-kebabowego jedzenia różnią się tym, że wiesz, co jesz. Bo mięso ci mielą na bieżąco, a jak dobrze trafisz to nawet na twoich oczach. Do tego sałata, cebula, pomidor, sosik i  buła (powinna być zwykła, tu niestety podali w takich typowych, jak z McD).
Jak zjadłem takiego spicy burgera o 17, tak do końca dnia nic już do ust nie włożyłem. Taki pożywny był. I smaczny, chyba najlepszy jaki jadłem w Poznaniu. Tak, zdecydowanie najlepszy. Mimo tej buły.

Burger - obłędny. Frytki - znakomite. Sałatka - niekoniecznie.

Jeszcze jakieś atrakcje?

Na pewno nie ceny, bo choć są "rynkowe", to tylko dlatego że lokal znajduje się na Starym Rynku. Taki jeden burger uszczupli twój portfel o 34 zł, ale - i tu piąteczka - dostajesz w zestawie kubełek grubo krojonych, pysznie doprawionych frytek stekowych. Generalnie drogo, ale raz na jakiś czas można rozluźnić poślady i nie myśleć o finansach.

No dobra, to jakie te atrakcje?

Po pierwsze muzyka na żywo, czyli rockowo-bluesowe klimaty grane przez  jakąś młodą, energiczną kapelę, ewentualnie DJ'a. Po drugie atmosfera, bo ludzie fizycznie i emocjonalnie związani z motocyklami, rockabilly i pin-up'em to mocno pozytywna, mocno wyluzowana i mocno towarzyska grupa przyjaznych sobie ludzi. Po trzecie klimat samego miejsca, który tę atmosferę amerykańskiego luzu skutecznie nakręca.

Wieczór, tłum ludzi i kapela na żywo - warunki idealne.

Z takich jeszcze drobnych niedociągnięć i mojego czepialstwa - brak opakowań na wynos. Albo zjadasz całość, albo zostawiasz. Ja się wycwaniłem i po pudełko poszedłem do lokalu obok. Bez żadnej spiny i z uśmiechem, bo to drobiazg, ale opcja zapakowania jedzenia powinna być standardem. Tym bardziej, że stronka na fejsie informuje, że jest taka możliwość.

Powiem tak: jeśli kiedykolwiek pomyślę o burgerze i będę miał trochę wolnej gotówki - pójdę do Whisky in the Jar. Jeśli kiedykolwiek pomyślę o wypiciu whiskey i będę w okolicy - pójdę do Whiskey in the Jar. Bo tak jak lubię mięso kupować w mięsnym i pizzę jeść w pizzerii, tak lubię pić whiskey tam, gdzie wiedzą jak ją podać, żeby mi smakowała.


A jak wygląda sytuacja z takimi lokalami w innych miastach? W ogóle pilibyście takie mikstury czy tylko czysta z lodem wchodzi w grę?

Czytaj dalej »

25 lut 2013

POGADUCHY RZĄDZĄ A RZECZYWISTOŚĆ ŚMIERDZI

0

Ciężko pozbierać myśli po Pogaduchach, bo tyle się działo, że kompletnie nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że nie spałem 28 godzin co jest moim nowym rekordem. Ale to chyba najlepiej świadczy o tym, że było zajebiście i niekoniecznie chciało się stamtąd wracać, mimo że pogoda we Wrocku była chyba najgorsza w całej Polsce.

No fakt, buty rzeczywiście trochę mi przemokły, ale momentalnie po przekroczeniu progu Nowych Horyzontów jakby obeschły. I dobrze, bo za chwilę miał się zacząć blogerowy performance, a nie chciałem sprawiać przykrości innym siedzącym obok ściągając buty po kilkugodzinnej przeprawie z Pzn do Wro. 

Właśnie, bo mimo że główną ideą pogaduch była integracja blogerów ze wszystkich stron świata, to zlot miał od początku bardzo uporządkowaną agendę, o którą trzeba było jednak trochę zawalczyć na FB. Ale się udało i za całą organizację spotkania wielkie dzięki należą się chłopakom ze Studium Przypadku, bo ogarnęli rekordową liczbę blogerów w jednym miejscu (poza BFG rzecz jasna) i zapewnili wszystko, czego roszczeniowemu blogerowi trzeba - zabawa, picie, żarcie i trochę wiedzy. Tylko jedno 'ale' - za mało takich eventów!


Dobra, schodzę na ziemię, czyli do sali kinowej bo tam była okazja posłuchać paru mądrych osób i obejrzeć też mądry film. 

To tak na szybko - zaczęli chłopaki z SP wygłaszając jakieś wstępne słowo, którego rzecz jasna nikt nie pamięta, ale trzeba się było całkiem zasłużenie polansować. Potem przyszła kolej na Martę Soję z agencji Lemon Sky, która swoją krótką prezką 'Bój się bloga' pokazała, czego firmy obawiają się przy współpracy z blogerami i jak taka kooperacja powinna wyglądać. Dalej na moment pojawił się Andrzej Tucholski i krótko zareklamował swój ostatni twór - Trendbooka Kultura 2013. Najwięcej czasu zabrała prezentacja Oli Stępień z projektu Miasto Moje A w Nim, która pomogła nam ogarnąć temat związany z zaśmiecaniem polskich miast reklamami i jak temu przeciwdziałać, żeby zadziałało. Potem nastała chwila na debatę blogerów: Maćka Budzicha, Michała Góreckiego (thx za koszulkę, trochę duża ale przypakuję), Kuby Prószyńskiego, Bartka Raka i Oli Stępień (sorry, że na końcu ale tak mi do konwencji pasowało). Sama debata była jakby przedłużeniem wystąpienia Oli i dyskusja traktowała właśnie o reklamowym chaosie online i offline. Nie wszyscy też widzieli, ale w trakcie debaty na sali spadł deszcz... papierowych żurawii od Dorigami jako zachęta do odwiedzenia ich fan pejdża. Oryginalnie, widziałem zachwyt pomysłem.


I przerwa. Na jedzenie (many thx for Jacob's Creek, Central Cafe & Food Care, było pysznie :), picie (FRUGO - lubię Cię), drugie picie (Wyborowa=Blogerowa) i spontan czyli zrobienie tego, czego się nie robi na co dzień - luźne gadki z innymi blogerami offline. A po przerwie pokaz filmu 'Sztuka reklamy' Douga Praya, super odprężający, mega pozytywny i motywujący do działania dokument. A jeszcze przed seansem każdy bloger znalazł pod swoim siedzeniem drobny gift od firm wspierających Pogaduchy (no ja akurat nie znalazłem i musiałem szukać po sali wolnego prezentu ;)

Wino dla elity. Czyli dla wszystkich.
Blogery rzucają się na jedzenie.
Blogery robią syf.
Blogery zrobiły syf i nie pozbierały. Każdy ma przecież osobistą sprzątaczkę :P
Brakło tylko białego...
To był szpinak, który powinno się podawać dzieciakom w przedszkolach. Najlepszy.
Integracja, networking, pitu pitu...
To samo, tylko z drugiej strony.
Kompania braci i sióstr blogowych. Tym drugim bratem byłem ja, ale ktoś musiał cyknąć fotę. Krzychu wyszedł niekorzystnie, ale sam jest sobie winien.
Po filmie nastał czas późno-wieczornego obiadu w Sphinxie z udziałem Dominiki (Dorigami), Krzyśka (Więcej Luzu), Daniela (Czasem widziane) i moim. Ale o tym miejscu musi być osobny wpis, bo przez pół godziny naszego pobytu tam na światło dzienne wypłynęło wiele dziwnych zachowań i przemyśleń ;)

Sfinks sfinksem, trzeba było czymś wypełnić brzuchy przed prawdziwą imprezą, która w klubie El Barrio odbywała się pod hasłem przewodnim 'no limits', czego namacalnym dowodem była dwójka 'tancerzy' prezentujących na parkiecie freestyle w dosłownym znaczeniu - jeden brał w tango wszystko co się ruszało i miało cycki, a drugi zadowalał się sam przy okazji skutecznie zabierając miejsce do tańczenia innym ;) Taki WroStyle, warto dla niego zostać na imprezie do rana. Poza tym klub świetny, kocham klimat imprezy w kamienicy wyglądającej na niedokończoną z parkietem przy barze i nie mogę ogarnąć, dlaczego tego jest tak mało. Idąc po piwo musisz przejść przez roztańczony tłum, który zaraża cię swoim entuzjazmem. Prosta i skuteczna logika, której nie rozumie większość właścicieli knajp w tym kraju.

Zagadka: dwóch panów na parkiecie to gwiazdy wieczoru, choć sami o tym pewnie nie wiedzą. Którzy to?
Ale kluczem do sukcesu imprezy był DJ (po prawo, za barem) - obłędny gość, obłędne spojrzenie, obłędne ruchy. Z naciskiem na 'błędne', bo na stówę miał tego wieczora pyszne palenie. Tyle, że kiedy mu go brakło potrafił rozwalić imprezę i rozhasaną gawiedź jednym smętnym kawałkiem. Ale jak tylko odpalał świeżutką bibułę wszystko wracało do normy.




Dominika i ja. A ponad 2-metrowy Kuba Caban stwierdził, że mam śmieszne okulary. No to mu zrispostowałem, że ma śmieszną brodę. Przybiliśmy sobie piątki. Blogery :)
Dla mnie i paru innych blogerów impreza skończyła się nad ranem i po komunikacie ze strony barmanki, że "zamykamy". Było jeszcze przed 6, ale spacer po rynku już raczej nie wchodził w grę i trzeba było zawlec tyłki się na dworzec. Udało się bez pudła mimo, że człowiek zmęczony, niedospany i nie do końca trzeźwy.

No extra było, a lepsze Pogaduchy mogłyby się odbyć jedynie latem w kinie pod gołym niebem. No bo co stoi na przeszkodzie, żeby sprosić blogerów do Wrocławia dwa razy w roku? Jedyne czego mi brakowało, o czym już napisałem Bloger Mamie i napiszę do chłopaków z SP, to brak jakiejś dedykowanej blogerom zabawy czy konkursu na miejscu w celach rzecz jasna integracyjnych. Może to kwestia logistyki, bo ciężko byłoby ogarnąć 300-osobą ekipę w jedno zadanie. No nic, do przemyślenia. A reszta na ogromny PLUS, oby tak dalej, bla bla i w ogóle do przodu. Nie zapomnę :)



Komu się podobało niech się wpisuje!

Czytaj dalej »

11 lut 2013

ISLANDZKI LAJFSTAJL - ODC. 4, OSTATNI

0

Pamięć ludzka jest niesforna i często zawodzi - dlatego cały ostatni tydzień poświęciłem Islandii. Do tej pory wszystko co tam widziałem i dotknąłem było tylko w mojej głowie i nie chciałem tego stracić. A trzymanie całego albumu na dysku albo w chmurze jest głupie, bo ukryte i na co dzień człowiek do tego nie zagląda. A blog to blog - Islandia właśnie stała się jego częścią i dzięki temu zawsze już będzie blisko.

I dziś nareszcie ostatni wpis z tej serii, bo ileż można wałkować jeden temat. Tak jak wam obiecałem dzisiaj będzie o stylu życia Islandczyków i atmosferze jaka tam panuje. Wybrałem 13 zjawisk widzianych oczami turysty, mieszkańca i najemnika, które najprościej i najlepiej opisują życie na Islandii i wśród Islandczyków. A i tak mam wrażenie, że o czymś zapomniałem...

1. Tam nie ma niezadowolonych ludzi, a przynajmniej ja na takich nie trafiłem. Nie znalazłem nikogo, kto na czole miałby napisane 'moje życie jest do dupy'. To nie Polska.

2. Młodzi ludzie po studiach idą pracować do marketów, sklepów odzieżowych, kawiarni i restauracji albo na budowę. Zatrudniają się nawet do sprzątania miasta i opróżniania kubłów na śmieci - widok ślicznych, młodych, blondwłosych, ubranych w jaskrawo-pomarańczowe uniformy Islandek jadących na śmieciarce: bezcenne. I całkiem sexy :)

3. Na Islandii szef szanuje swojego podwładnego, bo raz ze taka u nich mentalność i dwa że jak się taki pracownik poskarży na pracodawcę, to ten drugi ma przesrane. Państwo bardzo broni praw swoich obywateli, a skoro praca wypełnia większą część ludzkiego życia, to ludzie są tam szczęśliwi.

A to mój zakład pracy - akademik zamieniony w hotel na czas wakacji.
4. Wszyscy znają angielski, bez wyjątku. Nic w tym dziwnego, ale oni nie rozpoznają ludzi spoza wyspy i do wszystkich nawijają po islandzku. Nie mam wielce skandynawskiej urody, powiedziałbym raczej że typowo polską, ale tam chyba musiałbym być murzynem, żeby zastanowili się w jakim języku do mnie zagadać.

5. Co się pije? Islandczycy litrami piją kawę i Coca-colę, która jest najlepszą colą na świecie. To kwestia wody, z której jest produkowana - jest tak czysta, że wszystko co z niej powstaje smakuje lepiej niż gdziekolwiek indziej.


6. Islandzka kawa jest wybitna i to też zasługa ich wody. Tubylcy piją głównie czarną i mocną, bez żadnych zbędnych dodatków. A turyści jak chcą. Do tego ekspresy (ciśnieniowe, a jakże) stoją wszędzie, a tam gdzie musisz na cokolwiek czekać - banki, urzędy - kawa jest gratis. To samo na basenach. Podchodzisz, cyk, espresso, cyk i gotowe. Bardzo bardzo na tak!

7. Co do samej wody, to... śmierdzi. Puścisz wodę z kranu i zaraz kuchnię ogarnia aromat zgniłego jaja. To przez te źródła geotermalne. Kilka dni zajęło mi przyzwyczajenie się do tego zapachu, za to smak ta woda ma wyborny. Dlatego na Islandii pije się ją prosto z kranu. Można kupić butelkowaną, ale to strata kasy i trzeba utylizować butelki.

8. A propos butelek i puszek - system ich segregacji stoi na najwyższym poziomie. Mają tam kolorowe kubły, ale i tak wszyscy jeżdżą do skupów i sprzedają. Tygodniami zbierają plastik i aluminium, a potem wywożą hurtem na skup. U nas to symbol menelstwa, a tam styl i kultura życia.

9. A co się je? Tradycyjne menu to ryby (sławny gnijący rekin) i baranina (sławny barani łeb). W końcu ryby i owce są tam wszędzie. A z takich bardziej fast-foodowych zjawisk to szaszłyk z delfina, zupa z rekina, na deser owoce i warzywa (tam bary sałatkowe są tak popularne jak u nas kebaby), a między posiłkami pylsur - czyli po naszemu hot-dog. Islandczycy szczycą się tym, że pylsur to ich 'national food'. Bo ja wiem? To takie same hot-dogi jak w Ikei za złotówkę.

10. Kartą zapłacisz wszędzie, serio. Nawet w prostym, małym warzywniaku pani ma terminal. Gotówką też można, ale po co. Prawie wcale jej tam nie używałem, a po powrocie do Polski długo nie mogłem się przyzwyczaić do trzymania pieniędzy w portfelu.

11. Na Islandii dbają o to, żeby towarzystwa za bardzo nie rozpijać - stąd Vinbuddiny, czyli państwowe monopole z monopolem na alkohol. Ich największą zaletą jest to, że kupisz tam wszystko co chcesz i w każdych ilościach. A Islandczycy kochają piwo, szczególnie Vikinga - najlepiej małego 0,33. W smaku przypomina naszego Żywca.  Zresztą i Żywiec, i Tyskie też tam są - w dużych 0,5 dla Polaków :) Ale islandzki browar lepszy i to znów kwestia wody.


12. Islandczycy są liberalni, tolerancyjni i kochają imprezy. Nowocześni są po prostu. Integrują się, spotykają ze sobą, organizują happeningi, koncerty, tęczowe pochody gejów i lesbijek i tym tworzą cały klimat. A weekendy spędzają w domu tylko wtedy, kiedy po całonocnych balangach muszą się wyspać.

13. Na Islandii ludzie ubierają się modnie, odważnie, ale nie ekstrawagancko i ze smakiem. Nie zobaczycie 70-letniej babci w różowym lateksie (chyba, że na paradzie) ani 14-letniej zbuntowanej emo-nastolatki w skórze i glanach. Islandczycy są zdrowi na umyśle i mają gust - to trzeba im oddać. Kolorowy zestaw spodnie slim-fit, conversy, cardigan i grzywa na bok już wtedy był standardem. U nas w tym czasie królowała moda 'na szeroko' i w dżinsie. A latem sandały na skarpetki i w miasto. Pełna egzotyka.


Z tego co wypisałem teraz i w poprzednich częściach (TU, TU i TU) wychodzi na to, że Islandia to raj na ziemi, a u nas ciągle ściana płaczu. No cóż, skoro tak napisałem... to znaczy, że nie wszystko widziałem. Bo każda nacja i każdy kraj ma na sobie jakąś rysę, ale trzeba w tę kulturę wniknąć, żeby to dostrzec. A że moje życie na Islandii kręciło się wokół pracy, popołudniowych spacerów i podróży, to czasu na głębszą integrację zostawało niewiele. Z wierzchu wszystko wygląda pięknie, ale co ci Islandczycy chowają w środku?


- podobno nienawidzą Szwedów i Norwegów.
- podobno wierzą w elfy, trolle i krasnale.
- podobno faceci tam nie wiedzą, co to gra wstępna przed seksem. I dlatego Islandki rozglądają się za turystami.

Zasłyszane, nie sprawdzone. Następnym razem głębiej wejdę w temat ;)

Ok, spociłem się zachwalając Wam tą Islandię. Chciałbym tam wrócić, ale jeśli możecie polecić mi jakiś inny rejon świata, to nie krępujcie się. Wszystkie pomysły mile widziane!



Jak zawsze, w komentarzach.

Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf