28 mar 2013

TO MEDIA I KIBICE WSZYSTKO PSUJĄ

0

Oglądałem te dwa ostatnie mecze naszej reprezentacji i tak jak wszyscy jestem zażenowany tym, co widziałem. Ale też jestem jednym z tych, którzy zawsze wrócą przez TV, żeby zobaczyć czy tym razem im się uda. No właśnie - widzicie już ten paradoks?

Mimo, że nie ma żadnych, ale to żadnych przesłanek do tego, żeby w naszą narodową piłkę wierzyć, to każdy kolejny mecz ogląda połowa tego kraju, a media nakręcają atmosferę sukcesu już na kilka dni przed. Bo tym razem ma się udać. Tylko nikt nie wie dlaczego. A potem jest płacz ludzi pod stadionem, komentatorów w studiu i odwieczne pytanie: co się stało, że się zesrało.

Może to trener nie umie zapanować nad naszymi gwiazdeczkami. A może to piłkarze są po prostu słabi. Bo nawet jeśli na co dzień dają radę w swoich klubach, to w tych klubach ich słabości są przykrywane przez dobrą grę całej reszty. Jakoś w Niemczech potrafią tak podać do Lewandowskiego, żeby strzelał a w kadrze nikomu to nie wychodzi. Ale to drobiazgi.

Bo prawda jest taka, że chłopaki nie wytrzymują presji, którą wywierają na nich i media, i kibice. Zastanawiam się, kiedy ci ludzie na to wpadną, że te wszystkie emocjonalne relacje w TV, wywiady, dyskusje kto i gdzie zagra, ten cały szum i typowanie wyniku (2:0, 2:1, 3:1, 4:0 - oczywiście dla nas) zwyczajnie szkodzi. Piłkarzom, bo mają kupę w gaciach i kibicom, bo zamiast zapachu zwycięstwa czują smród tej kupy. A na drugi dzień w gazetach miesza się naszą reprę z błotem. I po co to komu?

Mam taką teorię. Jak spojrzę sobie przekrojowo na historię futbolu, to widzę że obok Węgrów jesteśmy jedynym krajem, który kiedyś odnosił sukcesy a teraz plącze się gdzieś w ogonie. Cała reszta ekip, która od lat 30. XX wieku zawsze była w czołówce, jest w niej nadal. My nie daliśmy rady przełożyć tamtych sukcesów na kolejne lata i teraz za tym tęsknimy, mamy nadzieję że w końcu to się powtórzy. No i spójrzcie - mnie nie było wtedy na świecie. Ale od czego są media, które przy każdej takiej okazji uparcie puszczają fragmenty meczów sprzed 40-stu lat. I potem rosną pokolenia, które mimo że nie mają czego wspominać, to chcą widzieć Polaków z medalami. Jak w '74 i '82.

Presja rośnie.

Ta teoria trzyma się kupy, bo zobaczcie - w meczach z Anglikami albo Niemcami nigdy nikt nie robił z nas faworyta. Oni zawsze byli wyżej i zawsze więcej osiągali. A już z takimi Ukraińcami jeszcze kilka lat temu spokojnie potrafiliśmy wygrywać. Dlatego jak przychodzi do meczu z Anglią nie ma takiej spiny i hurra optymizmu, że pojedziemy ich 3:0. Nikt nie czuje takiej presji i ostatni mecz z nimi powinniśmy byli nawet wygrać. A kiedy przeciwnikiem jest drużyna pokroju Ukrainy albo Grecji, to media i kibice się gotują. Że skoro gramy jak równy z równym z Niemcami czy Włochami, to tym bardziej zmieciemy z boiska takich patałachów jak Grecy. Ale nic z tego, bo wiara i zaufanie przerastają nasze gwiazdy. Tworzy się presja i koło się zamyka.

Dlatego proponuję następnym razem nie robić zamieszania i centralnie olać sprawę. Nie podniecać się, że rywal słaby a Lewandowskiego transferują do Barcelony, nie pompować tego balonika. Ograniczyć się do info, że 'mecz dziś o 20, komentuje Darek Szpakowski'. Spojrzeć na nasze miejsce w świecie i nie liczyć na nic poza wygraną z San Marino. Media, kibice - serio lepiej wam ekscytować się przed, a narzekać po meczu? Sugeruję odwrotnie. Zróbcie to dla piłkarzy, dla siebie i przestańcie oczekiwać

Naprawdę, lepiej być pozytywnie zaskoczonym niż wiecznie zawiedzionym. I nawet jak się nie uda, to przynajmniej nasz hymn narodowy pt. 'Nic się nie stało' nabierze sensu.



A może Wy macie jakąś inną teorię? Bo jak nie to przyjmujemy moją jako jedyną słuszną :)

Czytaj dalej »

30 gru 2012

9 KATEGORII - 9 PRZEPOWIEDNI

0

Mam na blogu 9 kategorii. Każda w mniejszym lub większym stopniu jest mi bliska i staram się pod każdą z nich coś umieścić. Ale nie zawsze się udaje. Tym wpisem chcę to hurtowo nadrobić, bo notka będzie się tyczyć wszystkich naraz. Użyję więc swojej wiedzy, inteligiencji i daru przewidywania pogody po kolorze nieba do oceny, co nas czeka w 2013 idąc tropem tych dziewięciu słów.


No nie będę oryginalny - w 2013 wszyscy dostaniemy po dupie. I po kieszeni też. Drożeć będzie wszystko i wszyscy, i za chwilę zmusi to nas do poszukania alternatywy nawet dla Biedronki i pana Mietka co nam zawsze spłuczkę naprawia. Pensje przecież nikomu nie urosną o więcej niż symboliczny wskaźnik inflacji, a i tak powinniśmy się cieszyć, gdyby nawet zmalały. Zapowiada się też, że jeszcze przez pół roku będziemy walczyć o swój kawałek tortu z UE i zanim znowu nastąpi boom na zatrudnianie tymczasowych pracowników do obsługi projektów, minie kolejne 6 miesięcy. Razem rok. I do tego zlikwidują nam nasze ukochane umowy śmieciowe. Co nam pozostanie? Może nadzieja, że jakiś nowy kraj otworzy swój rynek dla pracowników ze wschodu?
Nie. Znajdźmy lepiej swoje nisze i twórzmy własne projekty. Nic tak dobrze nie uchroni nas przed kryzysem jak to, że sami możemy na niego wpłynąć.


2013 to będzie rok próby powtórzenia sukcesu Gangnam Style. Mówcie, co chcecie, ale każdy kto nie chciałby żeby jego performance zdobył miliard odsłon na YouTube, kłamie wam prosto w twarz. Wątpliwa jest jedynie wartość kulturalna tego typu show, ale mimo wszystko jest to jakaś muzyka, jakiś taniec i przede wszystkim pan PSY wyśmiewa samych Koreańczyków, może nawet samego siebie, więc jest karykatura. Inaczej niż chłopaki z Weekendu, którzy swoje "laj la laj" robią na poważnie i też mają miliony fanów. Dali nam drugą "Szaloną" i dlatego dzięki całej masie ja-też-tak-mogę pseudonaśladowców w 2013 polskie disco-polo znów ożyje.


Wszystko się może zdarzyć, bo lajfstajl to worek bez dna. Przerzucimy się z laptopów na tablety, smartfonami będziemy płacić na zakupach i otwierać nimi samochody, faceci będą się ubierać coraz bardziej kobieco, kobiety na potęgę będą zakładać second-handy, blogosfera jako sposób na życie dalej będzie się rozwijać, całe rodziny będą podróżować stopem po Europie bo taniej, ludzie nadal będą głosić, że 'eco' jest fajne i nadal będą marnować jedzenie, a Facebook wprowadzi opłaty za nasze profile. Możliwości są wielkie i nieograniczone.


Rydzyk wejdzie na multipleks, to pewne. Ale nie takie straszne, bo przecież nikt nie każe nam go oglądać. Prasa papierowa jeszcze się nie skończy, ale kto pierwszy zaadaptuje swoją gazetę na tablet albo smartfon tak, że będzie chciało się ją czytać, ten wyznaczy trend i dalej pójdzie lawiną z górki. TVP dalszym szantażem będzie zwiększać wpływy z abonamentu, bo widzi że to działa. Tylko nadal nikt nie będzie jej oglądał. Zmieni się też podejście  wszystkich mediów tradycyjnych do blogosfery, nie wiadomo tylko w którą stronę - zależy, ile nowych afer uda nam się spłodzić.

#Moje życie

A w moim życiu będzie się działo to, co sobie zaplanuję. Będę pisał, bo tematów mam na lata. W sumie to one nigdy się nie skończą. Wyjadę w końcu na jakiś porządny urlop z rodziną dalej niż na drugi koniec miasta. Zarobię tyle, żeby móc wreszcie prywatnie chodzić do każdego lekarza, a nie tylko do dentysty. I kupić dom nad jeziorem, z dwoma toaletami. Na pewno nie zrobię sobie trzeciego dziecka, bo facet wcale nie musi mieć syna. Ale dobra, z takimi planami to akurat różnie bywa. Najważniejsze, żeby zdrowym być :P


No cóż, powstaną kolejne centra handlowe obok tych, co już stoją. Przecież mamy tyle pieniędzy i przecież ciągle za mało jest ZAR i HaeM'ów. Szkoda, ze padnie sporo mniejszych kafejek, które mają klimat, ale się nie zmieniają i nie trafiają w gusta młodego pokolenia. Już nie żądam tabletu na każdym stoliku, ale permanentny brak WI-FI? Rozwiną się za to hostele, bo w lato 2013 czeka nas ponowny najazd Irlandczyków zakochanych w naszym kraju po Euro. A 'my place' to oczywiście Oasis of the Seas. I Starbucks, bo on na internecie nie żałuje.


W 2013 będą królować second-shopy. Będziemy tam kupować ubrania, buty, garnki, rowery, komputery, wszystko. Fanatycy będą kupować gadżety. Nowe, bo to geeki. A latający Michał Wiśniewski swoim "W NISKICH CENACH!" nie da rady dźwignąć pałętającego się w ogonie stawki Avansu. No i twardo będziemy kupować na Allegro, które po pierwsze od nowego roku wprowadza nowy image i niby ma być fajniej, a po drugie konkurencja niestety raczej mu nie grozi. Osobiście czekam też na upadek wszystkich firm wciskających pościele z merynosów. Ale to chyba nie za mojego żywota...


No chyba będziemy się integrować, co nie? Wszelkie kryzysy zawsze temu sprzyjały, więc razem będziemy protestować przeciwko cięciom, podatkom, podwyżkom biletów, tablicy z długiem publicznym i ministrowi zdrowia. Blogerzy też będą się łączyć w różne wielokąty dzięki Ilonie z Blogostrefy, która stara się nas wszystkich do siebie zbliżać i nie puszczać. A tak poza tym, ci co nie chcą pracować nadal będą żebrać o zasiłki, ci co chcą pić to nawet w Wałbrzychu się napiją, a ci co jeżdżą bez biletu nadal będą tak jeździć albo przesiądą się na rower. Albo skuter - polecam.

#Sport

Polska wygra z Anglią na Wembley trzy do zera po golach strzelonych ręką. Jak rewanż to za wszystko. Kubica znowu wpadnie w jakąś barierkę i wróci do gokartów. Dobra, na bok te nieśmieszne żarty. Łatwo przewidzieć, że raczej wszystko zostanie po staremu, bo nie ma żadnej globalnej imprezy, która mogłaby cokolwiek zmienić. W boksie znowu wygra Kliczko (nieważne który), a brzydki Messi tradycyjnie pokona pięknego Ronaldo. Za to tenis zdominuje Janowicz na spółę z Radwańską, a Krzysiek Hołowczyc w końcu nie zakopie się w piachu i wygra ten Dakar.

No i kto się nie zgodzi? Za rok zrobię podsumowanie. Liczę na 95 procent trafionych strzałów.

Ale jak utrafię jeden, to też będzie dobrze.

PS.
W międzyczasie zmieniłem nazwy kategorii i nie wszystkie działają. Ale na początku 2014 i tak podsumuję czy to, co mi się wtedy wydawało rzeczywiście się wydarzyło :)



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!

Czytaj dalej »

11 lis 2012

PIĘKNA PORAŻKA, CZYLI POLSKA SPECJALNOŚĆ MA SIĘ DOBRZE

9
Ja tam wielkim specem od boksu nie jestem. Ba, żaden ze mnie spec. Walki bokserskie oglądam tylko wtedy, kiedy media mi o tym powiedzą, bo akurat walczy jakiś Polak. 

Nie inaczej było wczorajszego wieczoru, kiedy kolejny po Adamku polski zabijaka próbował zabrać Kliczkom choćby jeden pas (który zapewne już dawno chcieliby komuś oddać, ale nie ma im kto go odebrać).

O samej walce, że miała się odbyć, słyszałem już kilka miesięcy temu. Ale zapomniałem o niej. Media przypomniały mi dopiero wczoraj rano, kusząc oczywiście wykupieniem transmisji pay-per-view, na co oczywiście się nie skusiłem. Wybrałem niemiecki RTL, bo akurat boks to nie jest dyscyplina, w której komentarz jest dla laika czymś niezbędnym.


Zawsze jakoś tak głupio wierzę, że tym razem się uda. I zazwyczaj dostajemy łomot, choć ten promyk nadziei zawsze gdzieś się tli. No więc napaliłem się na tą walkę. Tym bardziej, że dupę Kliczce miał skopać człowiek właściwie znikąd.


Oczywiście nasz zawodnik walki nie wygrał, ale przynajmniej nie zakończyła się ona w 20 sekundzie. A wiadomo, że Polak potrafi, więc było takie ryzyko. Reprezentant polskiej wsi wytrwał na ringu pełne dwanaście rund i nawet miło było popatrzeć, jak się Kliczko irytuje, że nasz bokser jeszcze nie powąchał desek. Rzucił się  na naszego Wacha dopiero w 10. rundzie jednocześnie pokazując, że przez pierwszych dziewięć dobrze się bawił i specjalne nie przemęczał. Nasz chłopak rzucał się od początku, ale wyglądało to trochę tak, jakby z ZOO na wolność wypuszczono małpę - bez ładu, składu i pomysłu na ułożenie rękawic, zagubiony i speszony publiką Polak próbował dobrać się do opalonej mordy boksera-polityka, ale nie był w stanie. Kliczko nawet specjalnie się nie bronił, bo doskonale wie, że jego ciało to stos perfekcyjnie ułożonych kamieni, a szyja to sprężyna. Na każde jedno trafione uderzenie Wacha, przypadało dziewięć trafionych w niego.


I teraz będzie o sukcesie. Bo słuchajcie - on to wszystko wytrzymał! A w 5. rundzie złoił Kliczkę tak niemiłosiernie, że ten dawno nie miał tak pełnych gaci i tylko gong przerwał tę egzekucję. Kto wie, co by się dalej wydarzyło, gdyby nie dzwonek na przerwę. Potem niestety entuzjazm naszemu Kinn Kongowi opadł (tak niemieckie tabloidy nazwały Polaka, bo "kinn" to najbardziej medialna część ciała boksera Mariusza, czyli "podbródek"), a w ostatnich rundach chwiał się chłopak już dość mocno, uciekał po całym ringu, ale gdy tylko nadarzała się okazja, próbował Ukraińcowi dołożyć jeszcze parę siniaków. A Kliczko z każdą taką próbą wyglądał na coraz bardziej oszołomionego i poirytowanego tym, że Wach jeszcze żyje i jest nawet w stanie podnieść na niego rękę.


Cóż, myślałem, że brat człowieka, który parę dni temu przegrał wybory do parlamentu ukraińskiego, będzie po takiej rodzinnej porażce kipiał energią. A tu nic - cisza, spokój... Polaczek sobie wojuje, pstryka Kliczkę od czasu do czasu w nos, a ten nic sobie  z tego nie robi. W dwie ostatnie rundy doprowadza naszego do takiego stanu, że w zasadzie wszyscy czekają już albo na noakut, albo na gong kończący walkę.


W każdym razie tradycja została podtrzymana - walczymy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze. Ot taka nasza polska specjalność. Nic to nowego, zatem naszemu gigantowi należą się duże brawa, bo wytrzymał. A raz nawet udało mu się rzucić Kliczkę na liny i sprawić, żeby ten choć trochę poczuł, że to nie pole golfowe i 18 dołków, a ring i 12 rund.




Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!

Czytaj dalej »

19 cze 2012

NARÓD PŁACZE A SAM JEST SOBIE WINIEN

0
Po meczu z Grecją postanowiłem nie pisać więcej o Euro w Polsce i na Ukrainie, ale doszedłem do wniosku, że odpadnięcie naszej reprezentacji z turnieju to jednak jest wydarzenie i wymaga choćby krótkiego komentarza. 

Jestem kibicem piłkarskim i akceptuję naszą kadrę narodową taką, jaka jest. Nie obchodzi mnie czy bramki strzela chłopak z Czarnego Lądu, podania rozdziela facet z kraju kawy, a dostępu do naszej bramki broni Francuz o polskich korzeniach sięgających kilku wieków wstecz. Ważne, że wszyscy grają lub grali dla nas. Tyle, że istotne jest również jak grają lub raczej jak powinni grać. Może i zaangażowania im nie brakuje, ale ileż można biegać jedynie samą chęcią biegania?


Ktoś powie, że kiedy emocje wchodzą w grę i człowiekowi zależy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, to potrafi dokonać rzeczy niemożliwych. Tylko czy przypadkiem gra sercem nie stoi w sprzeczności do gry rozumnej? To jest właśnie tak, jak się czegoś bardzo chce. Nie zawsze wychodzi, bo emocje są zwykle złym doradcą. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo u podstaw takiej postawy biało-czerwonych leżą powody, o których się nie mówi.

Oprócz tego, że nasi kopacze z rzadka wznoszą się na wyżyny swoich umiejętności, to ten marny los (zajęcie ostatniego miejsca w grupie) zgotowali nam również kibice, dziennikarze i inne osoby kształtujące opinię publiczną, rzekomo będące autorytetami w dziedzinie futbolu. Przed meczami Polaków rozmawiałem z wieloma ludźmi, słuchałem audycji radiowych, oglądałem programy informacyjne w TV, śledziłem wpisy na portalach społecznościowych. Optymizm bijący z ekranu telewizora czy laptopa był porażający, przytłaczający i w końcu żenujący. Na jakiej podstawie my, Polacy, zbudowaliśmy ten optymizm? Bo jesteśmy gospodarzami imprezy? Bo traciliśmy mało bramek w meczach towarzyskich, kiedy żaden z naszych przeciwników nie grał na poważnie? Bo mamy w kadrze Lewandowskiego i Błaszczykowskiego, jedynych grających lepiej niż solidnie? A może dlatego, żeby naszych piłkarzy dodatkowo zmotywować? Dać sygnał, że naród wierzy w sukces, czyli co najmniej wyjście z grupy. Każdy z powyższych argumentów był do przyjęcia jeszcze w momencie, gdy matematycznie liczyliśmy się w walce o ćwierćfinał. Nie wypadało mówić inaczej, teoretycznie wszystko mogło mieć znaczenie. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna, czytaj: sprawiedliwa. Tak naprawdę sukces mógł nam dać jedynie pech któregokolwiek z przeciwników, bo - jak można było zaobserwować - my szczęściu nie potrafiliśmy pomóc.

Balon był pompowany bez ustanku na kilka tygodni przed rozpoczęciem Euro i pękł z hukiem zaraz po końcowym gwizdku w meczu z Czechami. Remis z Grekami na otwarcie imprezy obwołany został porażką, o czym szerzej piszę w poście Na początek remis. A może porażka?. Parafrazując jego tytuł, po meczu z Rosją można by zapytać: remis czy zwycięstwo? Takiej euforii, jak po remisie z naszymi wschodnimi sąsiadami, nie widziałem i nie słyszałem już dawno. Po tym meczu balon otrzymał podwójną porcję dodatkowego powietrza i wystarczyło go jedynie dotknąć, aby nic z niego nie zostało. Dodatkowo, balon bez wątpienia był produkcji chińskiej, bo gra naszego teamu narodowego trąciła tandetą i wyglądała trochę tak, jak praca chińskich robotników przy produkcji podrabianych butów sportowych - przypadkowo zebranych do kupy, którzy wprawdzie pracują z zaangażowaniem, ale bez kwalifikacji, a co za tym idzie również bez właściwego efektu. Druga połowa meczu obnażyła wszystkie słabości naszych piłkarzy, ukryte w pierwszej części dzięki... Czechom, których remis satysfakcjonował. Kiedy w przerwie nasi rywale poznali wynik z pierwszej połowy meczu Rosja-Grecja (0:1), w drugiej odsłonie zaczęli grać "swoje", czyli normalną piłkę na przyzwoitym, średnim, europejskim poziomie. Naszą ekipę to przerosło, myśleli, że wszystko, na co stać było Czechów, widzieli w pierwszych 45 minutach. A oni się zwyczajnie nie przemęczali i dopiero, gdy zaszła potrzeba ataku, nie pozostawili naszym złudzeń. Futbol generalnie nie jest sprawiedliwy, ale w tym przypadku końcowa tabela odzwierciedla właściwy na ten moment układ sił. Nie można naszych piłkarzy winić za to, co grają i jak grają. Ani trenera, bo przecież tak krawiec kraje, jak mu materiału staje. Zbyt wygórowane nadzieje i niczym nie poparta wiara w sukces spowodowały taki, a nie inny wynik oraz przekonanie, że jest to narodowa klęska. A dlaczego nie nazwać tego po prostu porażką i wskazaniem naszego miejsca w szeregu?

Dziś z turniejem pożegnała się także Ukraina i tam nastroje też są podobne. Tyle że w pełni uzasadnione, bo tak naprawdę naszych wschodnich sąsiadów z Euro wyrzucił sędzia asystent stojący przy linii końcowej boiska, który nie zauważył, jak piłka całym obwodem przekracza linię bramki Anglików. Nie widział lub nie chciał widzieć - nieważne. W każdym razie remis w tym momencie meczu, przy wyniku 0:1 w spotkaniu Francji ze Szwecją, porwałby Ukraińców do szalonego ataku, który mógłby się skończyć strzeleniem kolejnego gola i wydarciem Francuzom z gardła, wydawałoby się pewnego, ćwierćfinału. Rozgoryczenie jest tym większe, że ukraińscy kibice naprawdę mogli być dumni z gry swojej drużyny, która w tak trudnej dla nich grupie do końca walczyła o awans i w ostatnim meczu grała zdecydowanie lepiej i ładniej dla oka niż ekipa angielska. Niestety, okrutny los pokarał Ukraińców najpierw błędem własnym, a potem błędem sędziego. Zabójczy zestaw pomyłek, który nie mógł pozwolić na to, aby choć jeden z gospodarzy turnieju dalej w nim uczestniczył.

Istnieje w świecie stereotyp Polaka-pesymisty. Niezadowolony z pracy, z życia osobistego, ciągle chce więcej i nie pozwoli innym osiągnąć tego, co on sam by chciał. Skąd zatem bierze się ten optymizm wśród nas w trakcie trwania różnych wydarzeń z udziałem polskich sportowców? Przecież za 2 lata, jeśli nasi piłkarze cudem wywalczą awans do Mistrzostw Świata w Brazylii, śpiewka będzie ta sama - polska reprezentacja murowanym kandydatem do medalu! A potem znów wielki zawód i tak wkoło Macieju, nigdy nie nauczymy się mierzyć sił na zamiary. No więc skąd ten optymizm od (sportowego) święta? Ano z wielu targających nami, jako narodem kompleksów, które chcemy zaleczyć tym jednym, wyczekanym i wymodlonym na kolanach sukcesem. Imprezy sportowe typu Euro 2012 są doskonałą okazją do tego, aby wreszcie móc się pokazać i udowodnić światu, ze od nikogo nie jesteśmy gorsi, a możemy być nawet lepsi. Żadne inne wydarzenia (gospodarcze, polityczne, kulturalne) nie mają takiego zasięgu i tylu odbiorców, co imprezy sportowe. Zatem tylko za ich pośrednictwem, za jednym zamachem możemy zwrócić na siebie uwagę całego świata. To jest ten moment, w którym można zaistnieć i zabłysnąć. Szansa, której nie można przeoczyć i zaprzepaścić. Dlatego właśnie wierzymy, bezgranicznie i bezrozumnie dajemy się ponieść emocjom, które - jak uczy sportowa historia XXI wieku - często są pierwszym powodem naszych "klęsk narodowych".


Czytaj dalej »

8 cze 2012

NA POCZĄTEK REMIS. A MOŻE PORAŻKA?

1

Parędziesiąt minut po pierwszym meczu naszej reprezentacji na Euro 2012 nie mogę odmówić sobie komentarza, bo to szczególne wydarzenie nie tylko dla fanów piłki nożnej, ale i tych mniej zainteresowanych. Dla tych drugich impreza jest jedynie dodatkiem do tego, co się w naszym kraju zadziało przez ostatnich kilka lat, lecz choćby tylko z tego powodu mecze naszej drużyny narodowej powinny interesować nas wszystkich.

Wynik poszedł w świat - 1:1. Pewnie, że mogło być lepiej, ale z kilku istotnych powodów nie było. Po pierwsze - z jakiego wydumanego przez UEFA powodu zamknięto dach stadionu? Bo miało padać? Na usta cisną się słowa niecenzuralne, bo przecież na całym świecie, jak trzeba, to w deszczu chłopaki grają, kibice dopingują i nikt nie narzeka. A sam fakt wrzucenia obu grających dziś na Narodowym ekip do gotującego się kotła z pokrywką zakrawa na jakiś sabotaż, bo przecież z każdą minutą widowisko przestawało być widowiskiem, a stawało się męczącą dla oka walką o przetrwanie. Tylko ktoś naiwny mógł mieć nadzieję, że którakolwiek z drużyn chce osiągnąć w tym meczu coś więcej niż tylko remis. 

O ile zatem pierwsza połowa mogła się podobać, bo dużo się działo (szczególnie pod grecką bramką), o tyle druga połowa to ogromne rozczarowanie po obu stronach, tyle że nie do końca z ich winy. Zamiast myśleć o tym, jak rozegrać akcje i zmylić przeciwnika, obie ekipy zastanawiały się jak znaleźć drugi oddech i nie stracić bramki. Mecz, w którym przeciwnikiem obu drużyn była tak naprawdę słabość ich własnych organizmów lepiej rozegrali Grecy, którzy - co tu dużo pisać - do takich temperatur i wilgotności są przyzwyczajeni. Do tego można dorzucić wiedzę o tym, że to gospodarze turnieju ruszą frontalnym atakiem i z tego balonu prędzej czy później ucieknie powietrze. Wystarczyło zatem przeczekać nawałnicę i siły rozłożyć tak, aby starczyło ich do końca.

Do remisu (porażki?) Polaków swoje dołożył także trener Smuda, który w tych tropikalnych warunkach rodem z lasów amazońskich nie dokonał żadnych (!) taktycznych zmian (bo za takową nie można uznać roszady spowodowanej czerwoną kartką naszego bramkarza, Wojtka Szczęsnego). Nasi piłkarze przez praktycznie całą drugą połowę słaniali się na boisku, a po szybkich, składnych akcjach z pierwszej pozostało tylko wspomnienie. Dostrzegali to wszyscy - komentatorzy, dziennikarze, kibice - nawet ci rosyjscy. Nie wydaje mi się zatem, aby nasz treneiro był jedyną osobą w tym kraju, który by taką oczywistość przeoczył. Stąd powody owej pseudotaktyki wydają się być dwa: gra na remis albo brak zaufania do ławki rezerwowych. Innych nie widzę i to jest właśnie zatrważające. Obie teorie są niedorzeczne, ale niestety mogą okazać się prawdziwe. 

A co mają powiedzieć sami piłkarze? Kilku z nich z pewnością miało już serdecznie dość spijania litrów własnego potu z czubka nosa i chętnie daliby pograć kolegom z ławki, ale z niewiadomych przyczyn musieli obudzić w sobie nadludzkie możliwości, rezerwy, których po wyczerpującym sezonie ligowym nie mogli za wiele mieć. A co na to trójka naszych rezerwowych rozgrzewających się przy linii bocznej przez całą drugą połowę? Sądzę, że poziom ich ogólnej dezorientacji sięgnął w tym dniu zenitu, a w głowach jeszcze do teraz pojawia się pytanie z cyklu: "ale o co chodzi?". 

Przynajmniej do następnego meczu media będą tę kwestię próbować wyjaśniać. Tyle, że to teraz on - trener Smuda - będzie musiał się ostro napocić, żeby udowodnić opinii publicznej swoją rację. Będzie musiał wytłumaczyć, dlaczego tym razem jego słynny trenerski nos nie zadziałał tak, jak powinien. Chyba tylko dlatego, że tak naprawdę to my sami - kibice, dziennikarze, piłkarze - wymyśliliśmy i wpoiliśmy sobie do głów ten banał. A żeby grać i wygrywać to oprócz umiejętności trzeba mieć również trochę szczęścia, którego dziś naszym piłkarzom zabrakło. Smuda do tej pory miał go aż nadto i wszystko wskazuje na to, że tym właśnie była podyktowana cała jego dotychczasowa kariera trenerska. Dziś jednak zapomniał temu szczęściu pomóc.

Co jeszcze było złe? Gra obronna pary stoperów Perquis-Wasilewski, która kilka razy zagrała tak, jakby nie czuła stawki meczu i koncentrację zostawiła w szatni. To po ich błędach Grecy zdobyli jedną bramkę, prawie wbili drugą (której sędzia - na szczęście dla nas - nie uznał), otrzymali rzut karny a Szczęsny czerwoną kartkę. Za dużo jak na jeden mecz i na tak doświadczonych zawodników. Można wysnuć wniosek, że gdyby ten element gry działał poprawnie, to w końcu dobilibyśmy grających w dziesiątkę Greków jakimś drugim golem i byłoby po meczu. A tak pozostał niedosyt. 

Niedosyt dlatego, że paru graczy zagrało naprawdę dobre zawody (przede wszystkim trio Piszczek-Kuba-Lewandowski, może także Boenisch i Polanski), nasze akcje w ataku były naprawdę godne imprezy tej rangi - szybkie, groźne i ładne dla oka, do tego czerwień dla Greka w końcówce pierwszej połowy... Do momentu rozpoczęcia drugiej wszystko przemawiało za biało-czerwonymi. Niestety był to ledwie domek z kart, który - wprawdzie nie w całości, ale - się rozsypał. Pozostaje mieć nadzieję, że wnioski wyciągnie głównie selekcjoner i tak przetłumaczy piłkarzom swoje decyzje, aby mieli oni ochotę ponownie stanąć do walki, z co najmniej podobnym animuszem, jak w pierwszych kilkunastu minutach dzisiejszego meczu.


Czytaj dalej »

30 maj 2012

JA MAM RACJĘ. NIE, BO JA!

0












Im bliżej początku Euro 2012, tym więcej wypowiedzi polityków (i nie tylko) o tym, czego nie udało się zrobić i z jakich obietnic się nie wywiązano (przeciwnicy obecnego rządu), a z drugiej strony docierają do nas informacje, że jesteśmy na Euro gotowi i większość inwestycji została lub zostanie zakończona w terminie (zwolennicy koalicji rządzącej). Przeciętny Polak odbierając przekazy medialne z udziałem obu stron może dojść do wniosku, że raczej ma schizofrenię, niż wiarygodną wiedzę na ten temat.

Po raz kolejny okazuje się, że wszystko, o czym mówi się w mediach, może stać się okazją do międzypartyjnego przeciągania liny ze wzajemnym podszczypywaniem się w roli głównej. Przy czym im większa ranga wydarzenia, tym poziom tzw. debaty politycznej i publicznej znacznie niższy. A zbliżające się wielkimi krokami Euro jest doskonałym pretekstem do tego, aby jeszcze mocniej uderzyć i zdyskredytować aspekt organizacyjny imprezy przez przeciwników ekipy rządzącej, odpowiedzialnej przecież za przygotowania do mistrzostw.

W żadnym wypadku artykuł ten nie służy obronie czy atakowi kogokolwiek i którejkolwiek opcji politycznej, ponieważ każdy - w mniej lub bardziej kulturalny sposób - ma prawo swoje zdanie wypowiedzieć i odpowiednio wykorzystać do tego celu wszechobecne media. Problem tkwi w tym, że próbuje się ludziom robić wodę z mózgu, kiedy jeden mówi: "czarne jest białe", a drugi twierdzi, że jest odwrotnie. Każdy gra dla siebie i swojej drużyny, ale to społeczeństwo jest ostatecznym odbiorcą tego przekazu i najprostszą formą wyrobienia sobie przez nie opinii (czytaj: narzucenia pewnego toku myślenia) są różnego rodzaju zdarzenia wygenerowane przez polityków i nie-polityków, prezentowane później na żółtym pasku w telewizji. Niestety do wyrobienia sobie własnego, wiarygodnego zdania potrzebna jest wiedza na temat faktów, obiektywnych informacji, odniesień i porównań do innych sytuacji, a tego - jako społeczeństwo - jesteśmy bezpardonowo pozbawiani. Gdyby było inaczej, ktoś zawsze musiałby komuś przyznać rację, przyznać się do błędu, przeprosić... To nie przystoi, nie leży w niczyim interesie i nie tego oczekują media.

Doskonałym przykładem jest zbliżające się wielkimi krokami Euro 2012 i gra w ping-ponga fundowana przez naszych politycznych wybrańców narodu. Rząd twierdzi, że jesteśmy w 80% gotowi na Euro (pytanie tylko, czy ten procent to część nakreślonego w 2007 roku planu i tylko tyle (aż?) udało się zrealizować, ale jest to wystarczające przy obecnej sytuacji gospodarczej, czy może jest to informacja, że brakuje nam jeszcze 20% do ogłoszenia pełnej gotowości organizacyjnej). Mamy stadiony, większość planowanych kilometrów nowych dróg została położona, kończą się rozbudowy i modernizacje dworców kolejowych i terminali lotniczych, posiadamy też optymalną liczbę miejsc noclegowych, a od kilku tygodni trwają intensywne szkolenia dla służb mundurowych związane z zapewnieniem bezpieczeństwa podczas imprezy. Zatem plus dla rządu... ze strony rządu. Bo oto pojawia się opozycja, która w naszym kraju jest po to, aby negować wszystko, co można przypadkiem uznać za nie jej sukces.

I tak - stadiony są, ale: a) za drogie w budowie i w utrzymaniu, b) każdy jeden ma beznadziejną trawę, c) nie wiadomo, czy po Euro będą w stanie na siebie zarobić. Autostrady powstały, ale zaledwie 1000 zamiast 1600 km zapowiadanych przez rząd, a ponadto wiele z nich spełnia jedynie wymóg przejezdności, przez co nigdzie na takich drogach nie zatankujemy, a ekosystem dostanie w kość przez brak ekranów akustycznych. Dworców PKP i terminali lotniczych, o dziwo, nikt się nie czepia, nie wiadomo natomiast czy wszyscy pasażerowie dojadą na czas, w dogodnych warunkach i tam, gdzie akurat chcą dojechać. Niełatwo jest zapomnieć o tym, co działo się w okresie świąt bożonarodzeniowych 2 lata temu, a turystów do obsłużenia podczas Euro będzie przecież znacznie więcej. Hotele, hostele, pensjonaty i kempingi są gotowe na przyjęcie gości, ale ci nie są gotowi nocować płacąc wywindowane o nawet 300% w górę ceny za pobyt. To akurat nie jest kwestia decyzji politycznych, a rynkowa rzeczywistość, gdzie wzrost popytu generuje - zawyżony, ale jednak - wzrost cen. To pokazuje, jak różne są spojrzenia na tę samą sytuację i żeby wyrobić sobie konkretny pogląd, trzeba sięgnąć głębiej aniżeli tylko do podstawowych programów i portali informacyjnych, gdzie królują komunikaty zdawkowe o często wątpliwej wartości merytorycznej.

Jako, że nie karmi się nas dobrymi jakościowo informacjami na temat przygotowań Polski do Euro 2012, najlepiej spojrzeć na ten proces z perspektywy organizatorów wcześniejszych tego typu imprez. Obiecywać można dużo, ale trzeba mierzyć siły na zamiary. Krytykować również można, a nawet trzeba, ale z głową, trzymając się faktów i używając analogii. Plany były ambitne, bo chcieliśmy w zaledwie kilka lat nadrobić kilkudziesięcioletnią stratę i dołączyć do grona rozwiniętych gospodarczo państw Europy Zachodniej. Należy mieć na uwadze, że każdy z poprzednich organizatorów Mistrzostw Europy w piłce nożnej był na innym, wyższym poziomie rozwoju gospodarczego kraju, niż Polska w 2007 roku. Belgia i Holandia - gospodarze Euro 2000 - już wtedy posiadały status krajów wysokorozwiniętych o bogatej infrastrukturze drogowej, kolejowej, lotniczej i stadionowej, miały ogromny potencjał techniczny i technologiczny. Były gotowe na organizację ME praktycznie w momencie ogłoszenia, kto będzie ich gospodarzem. Potrzebna była jedynie kosmetyka, głównie stadionowa. Portugalia, wybrany w 1999 roku organizator Euro 2004, także mogła pochwalić się rozwiniętą siecią dróg i autostrad, wysokim poziomem infrastruktury turystycznej, a do pełni szczęścia brakowało Portugalczykom jedynie stadionów, wybudowanych i zmodernizowanych potem za niebagatelną wtedy kwotę 1,1 mld euro. Austria i Szwajcaria to kraje bardzo stabilne, rozwinięte gospodarczo i turystycznie, gdzie również wystarczyło zainwestować w stadiony, aby można było ogłosić gotowość do organizacji Euro 2008.

Pięć lat temu Polska mogła tylko pomarzyć o takiej wielkości i jakości gospodarki, jaką miały państwa-gospodarze poprzednich imprez. Polska i Ukraina otrzymały wtedy ogromny kredyt zaufania od władz UEFA, będący wynikiem prowadzonej przez Michela Platiniego polityki wobec słabiej rozwiniętych federacji piłkarskich. Oddanie organizacji Euro 2012 w polskie i ukraińskie ręce miało spowodować rozruszanie i pościg naszych gospodarek w kierunku tych zachodnich. Dodajmy do tego fakt, że oba nasze kraje razem stanowią największy powierzchniowo obszar, na jakim kiedykolwiek była organizowana impreza sportowa tej rangi, co dodatkowo czyni przygotowania do turnieju znacznie trudniejszymi. Powierzchnia każdego z trzech poprzednich gospodarzy mistrzostw jest kilkanaście razy mniejsza od łącznego obszaru Polski i Ukrainy, co sprawia, że o wiele prościej jest zadbać o właściwą komunikację między miastami i sąsiednimi państwami. W takiej Belgii i Holandii prawie wszystko jest połączone ze sobą autostradami i ekspresówkami, podczas gdy w Polsce planowane 1600 km autostrad wystarczyłoby może na połączenie 4 miast-gospodarzy naszego Euro...

Podobna sytuacja występuje przy infrastrukturze kolejowej i lotniczej - im mniejszy kraj, tym łatwiej wszystko ze sobą zintegrować, a tym samym efektywniej zorganizować. Turystyka natomiast to wieloletnie koło zamachowe gospodarki Portugalii oraz Austrii i Szwajcarii, dzięki czemu infrastruktura w tych krajach już wiele lat przed Euro 2004 i 2008 prezentowała się okazale. Nasz kraj niestety w temacie infrastruktury noclegowej również pozostaje daleko w tyle, ponieważ.... nie może być inaczej. W rywalizacji z Atlantykiem czy Alpami nie mamy większych szans, stąd i baza turystyczna jest u nas skąpa. Z ekonomicznego punktu widzenia inwestycja w hotele nie ma więc sensu, bo euroturyści i tak do nas tłumnie nie wrócą, a powstałe miejsca noclegowe trzeba byłoby zlikwidować. Stąd tak wysokie ceny noclegów, bo hotelarze zdają sobie z tego sprawę i chcą kuć żelazo póki gorące. Tyle, że przeholowanie z cenami pokoi może odbić się czkawką nie tylko im, ale w dłuższej perspektywie zaważy również na kondycji całej polskiej gospodarki. O ile bowiem w przypadku Portugalii czy Austrii i Szwajcarii organizacja Euro nie musiała pomagać w zwiększeniu ruchu turystycznego, to Polska mogłaby na tym wydatnie skorzystać. A stanie się tak, że ci, którzy zdecydują się do nas przyjechać, wyjadą z pustym portfelem i więcej do nas nie wrócą. Obudzimy się więc z ręką w nocniku, bo nikt w porę nie pomyślał, aby jednak dostosować cenę do jakości.

Natomiast drogi, dworce i lotniska będą nam służyć długie lata... tyle, że trzeba je najpierw skończyć. Wybudowane za 4,1 mld złotych stadiony już stoją i przyjmują kibiców, a sam Stadion Narodowy kosztował prawie 2 miliardy. Dużo? W mediach te i wyższe kwoty krążą niemalże non-stop, ale nie one są tu przecież najważniejsze, bo istotnym jest czy te obiekty będą w stanie na siebie zarobić po mistrzostwach. Nie ma zatem na razie czego weryfikować, bo o tym czy te inwestycje się opłacą dowiemy się pewnie za kilka lat. Nie wyobrażam sobie też nie wykorzystać doświadczenia Portugalii, która wybudowane na Euro stadiony właśnie rozbiera i sprzedaje na części tylko z tego powodu, że do biznesplanu całego przedsięwzięcia nie wpisano... modelu biznesowego, który pozwoliłby stadionom na siebie zarobić lub chociaż nie generować kosztów ich utrzymania wynoszących kilka-, kilkanaście milionów euro rocznie. Zarówno polski rząd, jak i spółki zarządzające naszymi stadionami zapewniają, że u nas nie będzie takiego problemu, bo istnieje model biznesowy zakładający wpływy pochodzące głównie z organizacji różnego rodzaju imprez masowych oraz wynajmu pomieszczeń pod biura i usługi. A że stadiony położone są na obszarze 4 dużych polskich miast, posiadających dodatkowo 4 kluby piłkarskie na poziomie ekstraklasy, to jest spora szansa na to, że nie nastąpi powtórka z Portugalii, gdzie większość obiektów położono w miejscowościach, które na co dzień nie żyją ani futbolem, ani wielkim biznesem.

Trudno ocenić, jaki wpływ na stan przygotowań Polski do Euro ma rozlewający się na wszystkie państwa światowy kryzys gospodarczy i finansowy. Z jednej strony widzimy wzrost cen ropy i energii sprawiający, że surowce i materiały budowlane drożeją w szalonym tempie, a co za tym idzie diametralnie wzrastają koszty inwestycji infrastrukturalnych. Z drugiej jednak, to właśnie dzięki tym wymuszonym przez turniej inwestycjom Polska z 2,4% PKB jawi się jako ta zielona wyspa na tle szarego, pustego oceanu. Korzystnym zjawiskiem jest również spadek wartości naszej waluty w stosunku do euro, bo to oznacza, że wzrasta realna wartość otrzymywanych przez nas funduszy unijnych przeznaczonych na przygotowania do imprezy. Obojętnie, jaki front obierzemy pewne jest jedno: to Polsce i Ukrainie przyszło organizować mistrzostwa w okresie niestabilnej, niepewnej i nieprzewidywalnej sytuacji gospodarczej w Europie i na świecie. W sytuacji, w której nie mogli znaleźć się poprzedni gospodarze Euro.

Łatwo jest krytykować, wypaczać fakty i łamać kontekst, trudniej - pokazać, że jest OK, kiedy wszyscy wokół marudzą i narzekają. Mimo, że zawsze może być lepiej, to w każdym przypadku trzeba znaleźć analogię i przeanalizować wiele czynników wpływających na dana sytuację. Nie można oceniać przygotowań do Euro 2012 zerojedynkowo - udało się lub nie. Porównując się z gospodarzami ME z ostatnich kilku lat Polska jako całość prezentuje się całkiem nieźle. Dlatego krytyka przygotowań do czerwcowego Euro ze strony Portugalii wydaje się być co najmniej nie na miejscu. Argumenty w stylu "polscy kibice to pseudokibice i rasiści" to marne wypaczenie i wytwór chorej wyobraźni Anglików, którzy musieli udowodnić, że mają rację. Kibiców zapewne też będzie mniej niż na poprzednich imprezach, ale to nie ze względu na "drogą podróż na wschód i słabą organizację", tylko to Portugalczyków (tak jak i Hiszpanów, Włochów, Greków) zwyczajnie nie stać na zapewnienie sobie takiej rozrywki w momencie, kiedy ich kraj stoi na skraju bankructwa.

Być może przez te wszystkie insynuacje przemawia zwykła zazdrość? Niewykluczone, bo mimo, że do statusu idealnego gospodarza Euro trochę nam jeszcze brakuje, to jednak nie my (na razie) musimy martwić się o to, czy nasze społeczeństwo będzie miało co do garnka włożyć.


Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf