22 lip 2013

DZIENNIKARSTWO W EPOCE BEZMYŚLNEGO COPY-PASTE

0

To, że media schodzą na psy i że po przetrawieniu ta informacyjna papka coraz częściej przybiera konsystencję sraczki zamiast zwartej kupy - to wiadomo. Wiadomo, że standardy wyznacza Fakt na spółę z Superakiem i reszta musi (chce?) się dostosować. Wiadomo też, że w dobie internetu liczy się to, kto pierwszy przekroczy barierę dźwięku w szybkości wrzucenia newsa do sieci. Pudelek, kozaczek czy inny pantofelek - okej. Fejsa też trzeba traktować z przymrużeniem oka. Ale Forbes? RzePa? Wprost? TVN? I to za jednym zamachem.

Miałem pisać o zajebistości tego, co tam wyczytałem, ale tak się złożyło, że wypada mi przede wszystkim poruszyć temat niekompetencji dziennikarzy, redaktorów, dyrektorów, a nawet samego źródła informacji, która dziś do mnie dotarła.

Wygląda to tak, że kilka dni temu PZU wypuściło na rynek kontrowersyjną ofertę swojego nowego produktu - polisę antybiotykową. W skrócie polega ona na tym, że idzie człowiek do apteki, okazuje receptę, kartę PZU i dostaje antybiotyk za 20% jego ceny. Resztę płaci PZU, w zamian za comiesięczne składki w jakiejś śmiesznej kwocie kilku złotych. 

HIT, słuchajcie! Że tak powiem - kto nie weźmie, ten gupek.

Oczywiście wielkim znawcom tematu zdrowia w Polsce pomysł się nie podoba, bo Polacy już teraz faszerują się jakąś chorą ilością antybiotyków, a PZU swoją ofertą tylko sprzyja powstaniu całej armii lekomanów. Tok rozumowania dość mocno ociera się absurd, bo wychodzi na to, że wszyscy tymi lekomanami już jesteśmy i tylko szukamy okazji do ataku na aptekę. Zatem - bullshit, nie ma się co przejmować. Poza tym business is business, leki są drogie, ludzie generalnie biedni więc polisa jak znalazł na nasze warunki.

Ok, musiałem swoje wtrącić, bo nie byłbym sobą. Teraz media informacyjne, choć w zasadzie powinienem te dwa słowa wziąć w cudzysłów. "Media informacyjne" - tak lepiej. Zaczęło się od Rzepy, która materiał wydrukowała, potem rzucili się inni. Wszędzie copy_paste, nikt się nawet nie wysilił, żeby go zweryfikować. News - to jest to, byle wrzucić i niech się niesie.


Mi wystarczyło 5 minut rozmowy na infolinii, żeby poznać całą prawdę:

- rodziny pracowników nie mogą z tego korzystać, bo liczy się nazwisko na recepcie, które musi być zgodne z tym na polisie. Oczywiście można to zrobić nielegalnie i wypisać jedną receptę na siebie, babcię i dziadka, ale to raczej nie jest informacja, która powinna pojawić się w mediach.

- mówi to sam dyrektor zarządzający. Konsultantka temu zaprzeczyła, klika razy upewniając się podczas rozmowy ze mną u kilku różnych osób.

- oferta NIE obejmuje wszystkich antybiotyków, a jedynie pewien zakres. Być może docelowo osiągną sto procent, ale jeszcze nie teraz.

Ja wiem, że konsultant na infolinii nie jest żadnym informacyjnym guru. Dlatego rozmawiałem z trzema i każdy niezależnie od siebie zaprzeczył rewelacjom o rodzinach i ofercie na wszystkie leki, negując tym samym dumne stanowisko samego dyrektora PZU.

Może temu panu i mediom byłoby łatwiej, gdyby PZU wrzuciło tę swoją innowacyjną ofertę na stronę? Bo "Antybiotyk" lata sobie swawolnie po sieci, a źródełko jest puste. Szkoda, bo przeciętny osobnik nie dowie się na przykład, że aby móc z takiej oferty skorzystać, musi być objęty grupowym ubezpieczeniem PZU w swoim zakładzie pracy. Musi zadzwonić. Zatem to taka jeszcze ciepła informacja dla wszystkich zainteresowanych, którzy planowali miło spędzić czas oczekując na rozmowę z konsultantem.

W każdym razie nic nie tłumaczy zachowania mediów, które - oprócz tego, że jest nieprofesjonalne bezmyślne i po prostu głupie - pokazuje brak szacunku dla mnie jako czytelnika. Potraktowano mnie trochę jak świnię, która zje wszystko bez pytania co w korycie. Przecież i tak zjem, i będę zadowolony, że w ogóle dostałem.



I może to jest odpowiedź na ten nasz odwieczny ostatnio dylemat - różnicę między dziennikarzem a blogerem i taką trochę zimną wojną między nimi:

Bloger się stara, blogerowi się chce, a dziennikarz od jakiegoś czasu przestaje i sprawia wrażenie, że wszystko mu jedno.

To nie jest prowokacja. Po prostu bloger to zawsze pasja i czasem zawód, a dziennikarz to zawsze zawód i tylko czasem pasja.


Czytaj dalej »

14 gru 2012

SEGRITTA vs. NIKON - WŁĄCZAM SIĘ I USTAWIAM DZIENNIKARZA naTemat.pl

1

Nie chciałem jako kolejny bloger pisać o "aferze" z Segrittą i Nikonem w roli głównej. Blogosferą zatrzęsło, wypowiedział się już chyba każdy kto mógł i dobra jest. Inne portale też odtrąbiły tę akcję, ale dla nich nie było to wydarzenie dnia, bo przecież te wszystkie onety i gazety mają inne priorytety. A niechże będzie do rymu. 

Poruszył mnie jednak artykuł Tomasza Jaroszka w serwisie naTemat.pl, właśnie na temat konfliktu na linii znana blogerka-znana marka aparatów. Poruszył, w sensie zniesmaczył. Bo oto chęć podzielenia się swoimi wywodami poczuł facet na co dzień zajmujący się gospodarką, finansami i innymi tego typu niebanalnymi sprawami (od strony dziennikarskiej rzecz jasna). Ja nikomu nie odmawiam prawa do opinii, ale niech to sobie robi na swoim własnym fejsbuku albo niech sobie o tym potweetuje. A tak, pisząc na znanym portalu opiniotwórczym stawia się w roli eksperta i wpisuje się w znany schemat "nie znam się, więc się wypowiem".

Panie Tomaszu, bloger ma wybujałe ego i musi je mieć, bo blogera bez jaj i bez wyrazistych poglądów nikt nie będzie czytał. A ego idzie w parze z popularnością (u każdego) i nie ma w tym nic dziwnego, że Segritta w ten sposób uzewnętrznia swoje potrzeby. Taki też jej styl - przeczytałby pan więcej niż jeden tekst na jej blogu, to doszukałby się pan spójności. A tak ja mam wątpliwości czy w ogóle widział pan ten tekst o Nikonie. A ściślej nie sam tekst, a wpis na facebooku i reakcje pod nim.

To ja pana oświecę i wytłumaczę o co chodzi. Spoko, nie jest pan jedyny, który nie czuje blogerowego poczucia humoru. Zresztą to nawet nie chodzi o samo zrozumienie intencji blogera, a o zwykłe rozumienie słowa "ironia", którą bardzo umiejętnie posłużyła się Segritta. Do tego podkreśliła swoje wybujałe ego i wystarczyło - internety huczą. A przecież każdy wie albo powinien wiedzieć, że to przede wszystkim gra na emocjach i odczuciach czytelników, którzy w ten sposób nabijają blogerowi ruch na stronie i całą rzeszę nowych odwiedzających. A nóż zostaną. That's it. Normalne działanie blogera, który chce żeby go czytali.

Równie dobrze jako "ekspert" powinien się pan czepić tego gościa z Nikona, który pomoc zaoferował. Bombę przyniosła Segritta, ale ten pacan ją aktywował  - dał obietnicę bez pokrycia, nie wywiązał się i bezczelnie chciał na blogerce sobie dorobić. Przedstawiciel światowej marki. Na mało komu znanej poza Polską blogerce. Żałosne. I godne opisania na blogu, fejsie, wykopie i gdzie tylko się da. 

Dobra, powiedziałem swoje, a teraz odkrywamy karty. Zgrabnie próbuje pan wykorzystać aferkę z naszego blogowego podwórka po to, żeby przemycić parę tekstów o kondycji polskiej gospodarki. Czyż nie? W końcu to jest pana właściwa działka. Ja wiem, że trudno jest się przebić z takimi tematami, ale nieładnie tak na czyjejś krytyce się promować. Tym bardziej, że ta osoba na krytykę nie zasłużyła. A przynajmniej nie od kogoś, kto z blogosferą mało ma wspólnego.



Dodaj coś od siebie - zostaw komentarz!

Czytaj dalej »

13 gru 2012

WYBORCZA, T-MOBILE CZY MIREK. KTO BARDZIEJ DAŁ CIAŁA?

0

Poniedziałkowa publikacja Gazety Wyborczej wywołała w sieci sporą burzę. Chociaż ja akurat spodziewałem się większej, bo sprawa jest naprawdę kuriozalna.

Chodzi o Mirosława Szcześniaka ze Szczecina, któremu w 1997 roku Era wystawiła fakturę na kwotę prawie 300 tysięcy zł za korzystanie z 53 telefonów, kiedy on korzystał tylko z jednego, a firmę prowadził jedynie z koleżanką Anną. Na pierwszy rzut oka widać jawne oszustwo Ery wobec Mirka. Tak go nazwijmy, bo Gazeta też tak pieszczotliwie o nim pisze. Zatem biedny Mirek żali się reporterowi Zadwornemu, co go spotkało.

To rozumiem, ludzie bywają bezradni i wtedy się skarżą. Ale błagam - 15 lat po fakcie? Czekał 15 lat, żeby na swoją beznadziejną sytuację skierować uwagę mediów? Bo sprawdziłem i na ten temat nigdzie nie znalazłem ani słowa. Żadnych śladów, szczątkowych publikacji, zero. Nawet Fakt się nie zająknął, a takie tematy to przecież jego działka.

Gazeta próbuje tłumaczyć cały przebieg zdarzeń, ale on się cholernie nie trzyma kupy. Niby Mirek z prawnikiem piszą do Ery celem wyjaśnienia sprawy, ale Era nic nie wyjaśnia tylko rozwiązuje wszystkie 53 umowy. Jacy są zdziwieni, kiedy kilka miesięcy później przychodzi do nich informacja o wszczęciu postępowania sądowego, żeby uregulować dług. No co? Nie wiedzieli, że rozwiązanie umów to nie to samo, co anulowanie zapłaty? I to nie wszystko przecież, bo jeszcze jest zawsze jakaś kara umowna za zerwanie umowy. Przez te parę miesięcy myśleli, że wszystko "samo się załatwiło" i zapomnieli o tym? Bzdura. Albo głupota.

Jedziemy dalej. Dopiero po tym zdarzeniu składają zawiadomienie o przestępstwie, a potem zarzut przeciwko nakazowi zapłaty. I też wszystko we współpracy z prawnikiem. Jacy są znowu zdziwieni, kiedy kilka lat (!) później sąd im ten zarzut odrzuca, bo nie wnieśli opłaty sądowej. Przecież oni nie wiedzieli. A wezwania przychodziły na adres firmy, którą oni przecież zawiesili. No to skąd mieli wiedzieć? Bzdura i głupota w jednym.

Kiedy nic już nie dało się zrobić, postanowili czekać 10 lat, żeby sprawa się przedawniła. Jacy byli zdziwieni, kiedy po 5 latach jednak przyszedł komornik i pozajmował im to co mógł. Jak to?! Przecież to już nie Era tylko T-Mobile! Przecież mieli nie wracać do tej sprawy. Że co?! Milion złotych?! Zdziwieni, że odsetki trzeba od długu zapłacić, a to już przecież 14 lat od daty wystawienia faktury. Głupota.


Już pomijając, że nikt przy zdrowych zmysłach nie machnie ręką na milion złotych, to mało miał czasu, żeby to zrobić? 5 lat czekał i myślał, że się uda. Ale do mediów się nie pofatygował.

A kiedy okazało się, że w tak beznadziejnej sytuacji jednak jakaś nadzieja jest (żeby się zbytnio nie zagłębiać - wznowienie sprawy w sądzie, bo wyrok został oparty na sfałszowanych papierach), to Anna-wspólniczka opuszcza kraj. Ucieka? Olewa Mirka? Jedzie zarobić? Nie wiadomo. Koniec artykułu.

Powiem tak: sprawa śmierdzi. Artykuł też. Nie wszystko jest tu do końca prawdą, takie mam wrażenie. Zakładam jednak, że Wyborcza takiego naciąganego bubla nie powinna wypuścić. A skoro tak, to Mirek jest sam sobie winien, bo nie myślał. I przede wszystkim zlekceważył media, które przecież szukają takich afer, bronią pokrzywdzonych i potrafią wiele spraw przyspieszyć. Przychodzi dopiero w momencie, kiedy już dawno ma pozamiatane. Po 15 latach i z milionem długu na koncie.

Wyborcza też nie ma się z czego cieszyć, bo brakuje czegoś, od czego powinna była w ogóle zacząć temat - zapytać Mirka dlaczego tak późno? Uwiarygodniłoby to przekaz, a tak ja mam wątpliwości, ile w tym artykule jest prawdy. W sumie gdyby nie informacja z T-Mobile, że rzeczywiście coś takiego miało miejsce, to mógłbym uznać ten tekst za kompletnie przekłamany. Bo jego kuriozalność jest powalająca. I zamiast wywołać współczucie, tylko Mirka ośmiesza i obwieszcza światu jego nieporadność.

Sama sieć też powinna zareagować. Jeśli T-Mobile jest w jakiejś części winna, to przede wszystkim winny jest zarząd i pracownicy, których od lat już w tej firmie nie ma. Nie sztuka iść w zaparte i zasłaniać się decyzją sądu. Sztuką jest wykazać się empatią wobec człowieka, który być może został przez tę samą firmę wiele lat temu oszukany. Pieprzyć to, że nie widział, nie umiał, nie czytał. Ten człowiek i tak nie zapłaci tych pieniędzy. Dla T-Mobile liczy się teraz ich własny wizerunek. Wycisną gościa jak cytrynę i pozwolą zdechnąć z głodu albo darują mu jego głupotę.

Internet już uprawia zbiorowy lincz na T-Mobile. Wystarczy wejść na ich FanPage. Dla 99 procent ta sieć jest wszystkiemu winna. Dlatego teraz tylko od nich zależy, co będzie dalej. A ceną decyzji są klienci. Lub ich brak.



Podobało Ci się? Nie zgadzasz się? Zostaw komentarz!

Czytaj dalej »

27 wrz 2012

DROGI KOLEGO DZIENNIKARZU... ZAPRASZAM NA KAWĘ

2

Przyznaję - zirytowałem się. A ja nie irytuję się z byle powodu. Spojrzałem na stojący przede mną pusty już kubek Starbucksa i pomyślałem: zostaliśmy skrzywdzeni. Niech tam sobie każdy mówi, co chce, ale jak ktoś uderza w moją osobowość i styl życia (niekoniecznie personalnie) to idę na noże. Zatem do broni - niech się rozpocznie... polemika.

Już dość dawno, bo ponad pół roku temu, na portalu natemat.pl został zamieszczony artykuł o kawie. A raczej o kawiarniach. A konkretnie o kawiarnianej drożyźnie i porównaniu sieciówek do nie-sieciówek. Tylko Chuck jest w stanie przeczytać cały internet od ręki, mi niestety ten artykuł wpadł w ręce (oczy?) dopiero dziś. Dziennikarz, który to pisał przytoczył wypowiedź swojego tzw. "kolegi dziennikarza" na temat klientów, użytkowników, fanów (niepotrzebne skreślić) kawiarni sieciowych właśnie. Kolega chyba się nie pogniewa, jeśli i ja posłużę się jego wywodem:
"Sieciówki i nie-sieciówki wybiera konkretny rodzaj ludzi. Do nie-sieciówek chodzą nieprzypadkowi ludzie. Wiedzą, że chcą napić się dobrej kawy i będą chodzili po różnych kawiarniach, aż wybiorę tę, która im odpowiada (...) Sieciówki są natomiast „bezpiecznym” rozwiązaniem spotkasz w nich ludzi, którzy na przykład nie wiedzieli, gdzie się umówić, więc wybrali taką kawiarnię lub tych, którzy podążają za trendami - Starbucks jest modny na świecie, więc i u nas trzeba do niego chodzić - bo właśnie jest modny na świecie. Bardziej lokalnie - Coffee Heaven. Moim zdaniem wcale nie jest rewelacyjny, ale w Warszawie stał się modny, głównie przez marketing szeptany"
Ja chodzę do sieciówek. Rzadko, ale jeżeli już, to własnie tam. I to, że codziennie piję kawę w swoim osobistym, porcelanowym kubku Starbucksa też nie jest przypadkowe, bo to jest właśnie moja ulubiona sieciówka. Ale nie czuję się przypadkowym klientem. Nie wchodzę tam po to, aby za chwilę wyjść z plastikowym kubkiem kawy w ręku. W swoich najlepszych czasach (czyli kiedy miałem dużo więcej wolnego czasu niż teraz) przesiadywałem tam po kilka godzin dziennie. Odpowiadali mi ludzie, którzy mnie obsługiwali, bo byli młodzi, towarzyscy i w dupie mieli konwenanse i barowy savoir-vivre. Kiedy popełniali jakieś gafy, kubek im pękł albo mleko trysnęło jednemu prosto w krocze, to wszystko obracali w żart, nie było momentu zagubienia, niezręcznej ciszy i uciekania z twarzą w kolorze buraka na zaplecze. Normalna sprawa, żyjemy i bawimy się dalej. Odpowiadali mi też klienci - również młodzi, towarzyscy i w dupie mający konwenanse i kliencki (tym razem) savoir-vivre. Przy jednym stoliku czwórka Chińczyków, każdy ma swój tablet i wylansowane słuchawki na uszach. Drugi stolik - dwie 40-letnie babeczki czytają "Wysokie Obcasy". Trzeci - dwie 20-letnie laseczki podniecają się wiosenną kolekcją leginsów w Solarze. Przy czwartym stoliku siedzę ja - z laptopem, kawą i coś tam sobie dłubię w necie. Kolejka do kasy się zawija, barman znów coś rozlał, z głośników dobiega spokojna muzyka. Jest klimat. Takiego lokalu nie zapełniają ludzie z przypadku. Oni biorą "to go" i wychodzą. Ci, co zostają, tworzą atmosferę tego miejsca.

Poza tym, drogi "kolego dziennikarzu", sieciówki mają akurat ten styl, że otwierane są tam, gdzie są ludzie. Nie znajdziesz tam niesieciowej, modnej, francuskiej knajpki z muzyką Mozarta na żywo. Zresztą nikt, spiesząc się rano do pracy, raczej nie wstąpiłby tam na szybką małą czarną. Nikt też nie będzie się rankiem zapuszczał w głąb wąskich uliczek starego rynku, żeby się sztachnąć kofeiną. Dla wielu już samo picie kawy jest ich własnym, małym, wewnętrznym rytuałem - nieważne w jakich warunkach. Dlatego wybierają sieciówkę. Co więcej, często jest to wybór świadomy, bo mijając po drodze cytowane wcześniej Starbucks i Coffee Heaven, wybiera tę, w której smak kawy bardziej mu odpowiada. Normalne. Ci klienci też nie są przypadkowi. Oni wybrali właśnie tę jedną jedyną spośród tych, które mijają idąc co dzień do pracy.

Starbucks jest modny na świecie, ale czemuś to zawdzięcza. Może standardem obsługi, który wyżej opisałem? A może jakością kawy, którą podają i tym, jak ją podają? Może tą atmosferą zbudowaną przez miliony podobnych sobie młodych, uśmiechniętych, pozytywnych ludzi? Pewnie, że niejeden chodzi tam tylko po to, żeby cały świat dowiedział się, kto jest właścicielem nowego iPhone'a. Ale nawet sieciówka musi pewien standard utrzymać, żeby klienta zatrzymać. Ludzie mają swoje mózgi i jak im kawa nie będzie smakować, to wyniosą się do innej knajpy. Nie zostaną, bo tak jest modnie. Nie zostaną, bo nie są przypadkowi.

Pozostało mi jeszcze rozprawić się z "modnym lokalnie" Coffee Heaven. Ja sobie nie przypominam, żebym w telewizji widział reklamę jakiekolwiek kawiarni. Nie słyszałem jej też w radiu, nie dostrzegłem w sieci (choć tu nie będę się upierał, internet jest duży i coś mogło mi umknąć). Na ulicy, w formie ulotek - to tak. Ulotek, które czyta 1% obdarowanych. No to skoro kawiarnie nie garną się do ludzi, żeby im o sobie powiedzieć, to dlaczego ludzie w tych sieciówkach nie mogą się czasami pomieścić? To jest oczywista oczywistość, że znajomy znajomemu opowie, co ciekawego widział, co dobrego spróbował i gdzie się wygodnie siedzi. Tak się promują kawiarnie - te sieciowe i te nie-sieciowe. Dlaczego, "kolego dziennikarzu", wspomniałeś tylko o tych pierwszych w kontekście marketingu szeptanego? I dlaczego negatywnie to zabarwiłeś. Dla kawiarni nie ma lepszej formy promocji, jak rzucenie w tłum hasła: "Tam jest zajebiście!". Ludzie wchodzą, siadają, smakuje im i zostają. Tylko i wyłącznie takim sposobem knajpa staje się modna, ale to jest właśnie komplement - wbrew opinii "kolegi dziennikarza". Który, coraz bardziej się ku tej myśli skłaniam, taką nie-sieciową kawiarnię kiedyś prowadził, a jakaś modna sieciówka niespodziewanie podpierdzieliła mu klientelę.


Czytaj dalej »
- See more at: http://www.exeideas.com/2013/08/add-unlimited-blog-post-scrolling.html#sthash.WFyboNTy.dpuf